535 dni Potopu, część XIII

535 dni Potopu, część XIII

Najpiękniejsze pożegnanie z młodością

„Wyprawił zaraz Sapieha na podjazd Kmicica, pułkownika, żołnierza dobrego, we trzech tysięcy dobrych ludzi, ku Czerejej, gdzie się był Chowański położył obozem”. A Chowański „potykał się tedy z Kmicicem pod Druckiem alias przyszedł mu od tyłu, bo już go był minął inszym traktem”. Byłby Kmicic znalazł się w opałach, gdyby nie szybka decyzja Czarnieckiego. Chorągwie, które ruszyły na pomoc dzielnemu pułkownikowi, zastały już żołnierzy Chowańskiego wiążących ludzi Kmicica. A sam „Kmicic, pułkownik, wypadł gdzieś z chałupy [...], ręce w tył związane, woła: »Dla Boga, ratujcie!« Tak ci go tam ktoś rozerżnął. A wtym porwali pachołka z naszego wojska, spytają: »Co to za podjazd?« – Powie: »Nie podjazd, ale Czarniecki z wojskiem« – A tu rąbanina sroga, trupi lecą”. Kiedy czyta się ten fragment „Pamiętników” Paska, zaraz myśli się o panu Andrzeju Kmicicu, chorążym orszańskim z „Potopu”. Bo przecież w zakończeniu powieści, już po toaście Zagłoby, Sienkiewicz daje czytelnikom taką informację: „Pan Andrzej niezadługo po ślubie na nową wojnę ruszył, która od wschodniej ściany wybuchła. Lecz piorunujące zwycięstwo Czarnieckiego i Sapiehy nad Chowańskim i Dołgorukim, a hetmanów koronnych nad Szeremetem, ukończyły ją wkrótce”. Powieściowy Kmicic, jak twierdzą dociekliwi historycy, nie ma jednak wiele cech wspólnych z jedną z postaci, pojawiających się w „Pamiętnikach Paska”, w rozdziale „Rok 1660”. Sienkiewicz wziął od sławnego pamiętnikarza tylko nazwisko bohatera „Potopu”, ale zmienił mu imię (Paskowy Kmicic nosił imię Samuel) i o wiele wcześniej obdarzył god­nością chorążego orszańskiego. Barwne perypetie swego bohatera wpisał w szeroką panoramę innej, wcześniejszej wojny, lata szwedzkiego najazdu. Gdyby filmowy „Potop” miał kronikarza równego talentem panu Paskowi, otrzymalibyśmy chyba niemniej znakomity opis wszystkich brawurowych wyczynów aktora, który odtwarzał na ekranie Andrzeja Kmicica. Ale kronikarze pisali swe relacje „w siodle”, na gorąco, dla potrzeb codziennej, gazetowej informacji. Dobre jednak i to.

Kronikarz „Expressu Wieczornego” (14.11.72) odnotował scenę, kiedy przed generałem Burchardem Millerem i zdrajcą Kuklinowskim leży w śniegu pojmany „Hektor Częstochowski”. „Całą noc – pisze kronikarz – kostium Olbrychskiego polewano wodą. Miał bowiem być oblodzony. Olbrychski zanim go włożył, natarł się sypkim śniegiem”. Inny dziennikarz opisuje pewien majowy dzień roku 1972, gdy ekipa „Potopu” przeniosła się z Mińska do Podhorców, w pobliżu Lwowa. Podhorce, jak wiadomo, są filmowymi Kiejdanami. Na dziedzińcu tego zamku Kmicic rozprawia się ze zbuntowanymi przeciwko Radziwiłłowi chorągwiami. Tam właśnie Olbrychski miał jeden z najniebezpieczniejszych wypadków w swej jeździeckiej karierze. Nie odniósł żadnej kontuzji. Zawdzięcza to i szczęściu i treningowi. Pędził na czele swej jazdy na dziedziniec zamkowy. Nagle, w pełnym galopie, poczuł, że siodło się osuwa i wciąga go pod brzuch konia. Upadł z siodłem i z szablą na kamienie przed pędzącymi końmi. Natychmiast doskoczył lekarz, przemocą władowano Olbrychskiego na nosze. Ale na szczęście, mimo że reżyserowi, operatorowi i całej ekipie ciarki przeszły po plecach, aktorowi nic się nie stało. Okazało się później, że powodem tej groźnej sceny było odpięcie się popręga. Wypadki takie zdarzają się, chociaż niezmiernie rzadko, i nie ma w tym niczyjego niedopatrzenia czy zaniedbania.

W dziennikarskich sprawozdaniach wspominano także o wspaniałej scenie pojedynku Kmicica z Wołodyjowskim, powoływano się na fakt, że autor „Trylogii” sam był mistrzem nie byle jakim w fechtunku, znał wszystkie arkana tej sztuki nie tylko z opisów pamiętnikarzy, ale z własnej praktyki. Pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim trwa w filmie trzy minuty. Filmowano go trzy dni, a przygotowywano trzy miesiące! W Sienkiewiczowskim „Potopie” brzask był już na świecie i pierwsze światło dnia padło na hardą, rycerską twarz pana Andrzeja. W filmie Hoffmana obaj przeciwnicy stają na twardym jak stół podwórcu w strugach lejącego deszczu. „Pułkownika chowają to i pompa być musi!” – pamiętamy to zdanie z „Potopu”. Filmowy Kmicic, pewien zwycięstwa nad Małym Rycerzem mówi podobnie, ale jeszcze chyba ostrzej: „Pułkownika będą chować, to i niebo płacze”. A Wołodyjowski, spokojny i chłodny, jak mistrz próbujący ucznia, w deszczu, lejącym się nie z nieba, lecz z kilku strażackich sikawek, milczy, nie wypowiada zdań pamiętnych z „Potopu”: „Ten cios jeno u pachołków trybunalskich w modzie... Ten kurlandzki... dobrze się nim od psów opędzać. Uważaj waćpan na koniec szabli... Nie wyginaj tak dłoni”. Nie mówi tych zdań, bo w ferworze walki odwra­całyby one uwagę widza od tego, co dzieje się na ekranie. Były te słowa jeszcze w scenariuszu i w pierwszej wersji scenopisu, zrezygnowano z nich już na planie. Ale i w filmie, tak jak w powieści pada wreszcie rozkaz: „Podnieś!”, gdy szabla Kmicica „jak wywleczona igła z nitki, furknęła nad głową pana Wołodyjowskiego i upadła mu za plecami”. Znakomici szermierze z filmowego „Potopu”: Łomnicki, Olbrychski, Teleszyński twierdzą, że swe sukcesy w posługiwaniu się szablą zawdzięczają nie tylko własnemu treningowi, ale przede wszystkim człowiekowi, który czuwał nad ich pojedynkami – Waldemarowi Wilhelmowi. Zachwycano się opracowanymi przez Wilhelma scenami pojedynków w „Hamlecie” i „Beniowskim” na scenie Teatru Narodowego w Warszawie. Daniel Olbrychski zaproponował Hoffmanowi, by Waldemar Wilhelm „ustawiał” również pojedynki w „Potopie”. Chciał historyczny, prawdziwy Janusz Radziwiłł „łby pourzynać” buntownikom. Pourzynaliby je sobie sami, gdyby nie metoda ich mistrza szermierki, metoda polegająca na blokowaniu cięć łokciem. Szabla, dzięki temu sposobowi, zatrzymuje się dosłownie na milimetr od policzka przeciwnika. Trzy miesiące dla trzech minut.

– A później – wspomina Daniel Olbrychski – jeszcze dwa tygodnie nieustannych ćwiczeń w laskach pod Mińskiem, na Białorusi. Jeździliśmy tam o zmierzchu. Wójcik zabierał kamerę, szwenkiera (tak nazywają filmowcy drugiego operatora), swych asystentów. Codziennie, jeszcze przed zapadnięciem nocy, Łomnicki wyłuskiwał moją szablę, aż pewnego wieczora miałem tego dość i powiedziałem mu: „Kończ... waść!... Wstydu oszczędź!”. Wtedy Waldemar Wilhelm i Jerzy Wójcik uznali, że możemy już stanąć na równym jak stół podwórcu, że czas już, skoro niebo nie chce samo zapłakać, uruchomić strażackie sikawki. I jeszcze raz moja szabla przeleciała nad głową Łomnickiego i w odległości trzydziestu metrów od przeciwnika wbiła się w ziemię.

Profesor Szablowski i kustosze Wawelu podziwiali także scenę na zamkowym dziedzińcu, gdy Olbrychski ćwiczy fechtunek z dwiema szablami.

– Obiecałem profesorowi Szablowskiemu, że zorganizuję rycerski turniej na dziedzińcu wawelskim. Nie zapomniałem o tej obietnicy; chcę jej dotrzymać, gdy tylko wypełnię swoje nowe aktorskie zobowiązania, które przyjąłem już po zakończeniu zdjęć „Potopu”.

– Tymczasem widzieliśmy w telewizji, że wręczył pan szablę Kmicica naszemu znakomitemu bramkarzowi Janowi Tomaszewskiemu. To była jakby pana prywatna nagroda dla Tomaszewskiego za obronę rzutu karnego w meczu ze Szwedami w czasie ostatnich piłkarskich mistrzostw świata. Nie ma pan więc już swej szabli...

– Myślę, że w bogatym arsenale Jerzego Szeskiego uda mi się jeszcze znaleźć odpowiednią broń.

– Pora już wreszcie pomówić o koniach. „Potop” nie jest zresztą pierwszym pana filmem wymagającym umiejętności jazdy konnej; pamiętamy, że jeździł pan konno już na początku swej aktorskiej kariery, w „Popiołach”, ekranowej adaptacji powieści Żeromskiego, reżyserowanej przez Andrzeja Wajdę. A jakie były konie w „Potopie”?

– Najważniejszy był Alkazar, złoty Alkazar. Ale to nie on wspina się w jednym z ujęć wielkiej, finałowej bitwy, lecz jego dubler z radzieckiego kawpołku. Przygotowywałem dublera Alkazara do tej parosekundowej sceny przeszło dwa tygodnie.

– A koń, który tańczy przed Bogusławem?

– Szukaliśmy go ponad rok, a przygotowania do zdjęć prowadził przez kilka tygodni Antoni Pacyński z Lisek. Ale i ten koń miał swoich dublerów. Jeden z nich, kary ogier Bachmat jest teraz moją własnością.

– Kawalerzysta z pana wyśmienity. Nie znalazłby Hoffman rzeczywiście lepszego Kmicica...

– Myślę, że to, co starali się odnotować kronikarze: moją formę, sprawność fizyczną, którą zresztą musiałem utrzymać przez dwa lata, spędzając po kilkanaście godzin na planie w deszczu, błocie, wichurze, w zlodowaciałym kostiumie czy pod palącymi promieniami słońca – było, oczywiście, pewnym warunkiem do zagrania tej roli. Ale nie sądzę, abyśmy wraz z reżyserem i operatorem tymi wszystkimi sztuczkami i popisami zręczności Kmicica kokietowali zbyt natrętnie widza. Po prostu powieściowy Kmicic jest człowiekiem o ogromnej, rozsadzającej go energii, a odwaga, siła, zręczność, brawura – są jego normalnym sposobem bycia. A więc i aktor, który podjął się zagrać tę rolę, musiał przez dwa lata upodobnić się do bohatera Sienkiewiczowskiego „Potopu”. Nie mógł pozwolić sobie na neurastenię, wahania, a po czternastu godzinach pracy na planie powinien znów znajdować się w stanie pełnej „gotowości”; jeździć konno, podciągać się jedną ręką do wylotu kolubryny, tarzać się w śniegu, fechtować.

Mówiono o baśniowości „Trylogii”, pisano także, że jest swoistą, polską odmianą historycznego westernu, a nawet Gombrowicz, którego niezmiernie inteligentne paradoksy na temat Sienkiewicza wielce sobie cenię, dopatrywał się przecież sekretu żywotności „Trylogii” w wypełnieniu jakiegoś „snu o urodzie”, który w kulturze polskiej wykształcił się na przestrzeni kilku stuleci. To wszystko prawda: baśń, western, „sen o urodzie”. Zwłaszcza western. Dopiero w tym ujęciu rozumie się tajemnicę popularności postaci Kmicica. Pan Andrzej to przecież bohater z Dzikiego Zachodu przeniesiony w polski wiek XVII. Wydaje mi się, że trudno jest dzisiaj i aktorowi i widzowi znaleźć we współczesnych adaptacjach czy filmach według oryginalnych scenariuszy postać, która by dostarczyć mogła tak wielu satysfakcji. Obejrzeliśmy już wprawdzie setki westernów: wybitnych, średnich, przeciętnych, i tego typu postać jak Kmicic mogłaby uchodzić za wtórną. Ale tymczasem jest inaczej. Trudno przecież nie zauważyć, że Sienkiewicz był pierwszym pisarzem, który takiemu właśnie bohaterowi zapewnił niesłychaną atrakcyjność. Dla nas, dzięki swoistemu i mistrzowskiemu stopowi cech westernowych i XVII-wiecznych, Kmicic będzie zawsze postacią naznaczoną piętnem niezaprzeczalnej oryginalności. Nie zarzucajmy więc Sienkiewiczowi, że nie był pisarzem na miarę Szekspira czy Dostojewskiego. Wydaje mi się, że w tym co stworzył, w wybranym przez siebie sposobie opowiadania, był pisarzem najwyższego lotu. Jeżeli zaś zdecydowano się na ekranizację „Potopu”, to, w moim przekonaniu, właśnie dlatego, by widzom dostarczyć tych samych satysfakcji, jakie czytelnikom daje lektura powieści. Obowiązkiem ekranowego Kmicica było przede wszystkim: nie zawieść publiczności.

– Chciał pan grać tę rolę?

– Marzyłem o niej od lat. Czytałem „Potop” wielokrotnie, jak każdy chyba chłopak w Polsce. A kiedy wiedziałem już, że będę aktorem, myślałem sobie: „Żebym mógł zagrać Kmicica, zanim jeszcze się zestarzeję, zanim jeszcze mięśnie nie zardzewieją”. Czy wie pani, zresztą już w którymś z wywiadów o tym mówiłem, że ta rola była mi chyba jednak w jakiś sposób przeznaczona? Pamiętam, że kiedy Wajda zaangażował mnie do zagrania postaci Rafała Olbromskiego w „Popiołach”, powiedział: „Nie czytaj tyle Żeromskiego. Rafał to postać dość niejasna. Czytaj »Potop«! Kmicic to to samo, ale o ileż lepiej skonstruowane!”.

– Ale po „Popiołach” przyszły inne role, przede wszystkim w filmach Wajdy. A propozycja zagrania Kmicica spotkała pana właśnie wówczas, gdy na scenie Teatru Narodowego był pan Hamletem, a na ekranach wyświetlano „Krajobraz po bitwie”. I w tym filmie Wajdy grał pan główną rolę, chociaż wcale nie chciał pan jej początkowo przyjąć.

– Tak, to prawda. Pamiętam, że propozycja Wajdy, abym zagrał młodego poetę, który przeżył Oświęcim i w roku 1945 znalazł się w obozie dla „dipisów”, była dla mnie zaskoczeniem, ba, wydawała mi się wręcz nieporozumieniem. Sądziłem bowiem, że wiem już coś niecoś o sobie samym, że znam granice własnych możliwości. Nie widziałem siebie jako chłodnego obserwatora. A taki przecież był bohater, czy raczej narrator opowiadania Tadeusza Borowskiego „Bitwa pod Grunwaldem”. Owszem, podziwiam tę prozę – mówiłem Wajdzie – ale budzi ona we mnie wewnętrzny protest, nie chcę przyjąć do wiadomości, że człowiek w określonych sytuacjach może dojść do takich właśnie reakcji. Mimo wręcz ślepego, intuicyjnego zaufania do Wajdy, nawet wówczas, gdy byłem już na planie, ciągle jeszcze tlił się we mnie bunt. Zdradzałem się z nim. Chciałem, aby mój bohater wyrażał jednak w jakiś sposób mnie samego, chciałem zobaczyć w wielu scenach tego filmu swoje reakcje, tak jak je sobie wyobrażam. Dopiero później zrozumiałem, że to, co napisał Borowski było jednak czystsze i wspanialsze niż proponowane przeze mnie romantyczne gesty, że mój bohater to w gruncie rzeczy nadwrażliwy, romantyczny poeta, ukrywający swe emocje pod maską chłodu, często nawet cynizmu. Ale zanim to zrozumiałem i przyjąłem, musiałem niejako łamać własną osobowość, zadawać sobie gwałt. Zacząłem się nawet wówczas zastanawiać czy zawód mój nie jest w jakimś sensie szkodliwy, skoro fikcja, oparta nawet na przeżyciach tak autobiograficznych, jak proza Borowskiego, ma tak wielką władzę nad aktorem. Każdy z nas ma przecież swój własny los, kłopoty i zmartwienia, a my – aktorzy – dorzucamy do nich przeżycia innych ludzi i często angażujemy się emocjonalnie w tę fikcję bardziej gorąco i namiętnie, niż we własne życie. I chyba ma rację Bergman, kiedy w jednym z wywiadów wyraża opinię, że aktorzy dają ekranowym postaciom wszystko: swą skórę, mięśnie, sposób mówienia, poruszania się, sposób bycia. To oni ponoszą największe koszty, obnażając się aż do szpiku kości, podczas gdy reżyserzy siedzą w bezpiecznym schronieniu. Wspominam dawne lata, okres buntu w mojej aktorskiej karierze, bo wiąże się to ściśle z „Potopem”. Właśnie wtedy wiedziałem już, że będę grał Kmicica.

– Podobno jednak na planie nie był pan wcale taki pewny, kim jest właściwie Kmicic. I pytał pan: „Kogo mam właściwie grać? Bohatera narodowego? Polskiego Fanfana Tulipana? Kresowego zabijakę?”

– Myślę, że w tej roli jest po trosze każda z tych postaci, a także...

– A także?

– Młody, zapalczywy warchoł, który z rozhukanego zwierzaka przeobraża się we wrażliwego, dojrzałego mężczyznę. Zdobywa poczucie własnej godności, a choćby najbardziej zapiekł go zarzut kłamstwa, potrafi się opanować i nie pokazać niedowiarkom swych ran, spalonego boku. Ba!, stać go nawet na liryzm, gdy żegna się ze swą dziewczyną. „Jakowyś zły duch wszedł między nas i niby morzem nas rozdzielił” – mówię w Kiejdanach do Oleńki słowami Kmicica z „Potopu”. Ale zanim powiedziałem: „...morzem nas rozdzielił”, szukałem jakby przez chwilę właściwego porównania, niezwykłego w ustach tego mężczyzny. Myślę, że każdy z widzów „Potopu” będzie żałował wielu scen, nieraz całych wątków powieści czy bohaterów, dla których nie starczyło miejsca na ekranie. Przyznam się: i ja też gotów jestem wyjawić swoje żale. Brakuje mi najbardziej sceny, kiedy Kmicic prosi Bogusława o wypuszczenie Soroki, kiedy klęka przed swym śmiertelnym wrogiem, całuje go w but, zdolny jest znieść największe upokorzenia za cenę uratowania wiernego sługi. Myślę, że ta właśnie scena świadczyłaby najlepiej o głębi przemian i o wielkim sercu Kmicica.

Pokazała mi pani montaż głosów, które padły w prasowej awanturze „narodowej” na temat mojej osoby i mego udziału w filmowym „Potopie”. Teraz, po kilku latach, nie sposób nie wyjawić, że ta batalia o Kmicica z nowego iluzjonu zepsuła mi sporo krwi. Na paradoks przecież, czy na ironię losu zakrawa fakt, że rola, którą przyjąłem od razu, bez najmniejszych wahań, ta wymarzona przeze mnie rola wzbudziła tyle ostrych polemik, zanim jeszcze ją zagrałem. Chyba właśnie dlatego w ciągu pierwszych dni zdjęciowych czułem się niejako zobowiązany do udowodnienia wszystkim, że nie zostałem wybrany przypadkowo, że nie przypadko­wo dane mi było przeżyć tę wielką przygodę z „Trylogią”. Na szczęście nie trwało to długo, ponieważ zaakceptował mnie nie tylko reżyser, ale także pierwsi widzowie, to znaczy asystenci, oświetlacze, ci wszyscy ludzie z ekipy technicznej, których nazwiska pomija się w czołówkach filmów, a których opinią zawsze się kieruję. Może to już moja ostatnia taka brawura, westernowa wręcz rola? Reżyser Kutz powiedział mi: „Miałeś pierońskie szczęście. Twój Kmicic to było najpiękniejsze pożegnanie z młodością. Lepszego nie mogłeś sobie nawet wymarzyć”. A pisarz Jerzy Broszkiewicz, gdy jeszcze trwała prasowa polemika wokół ekranowego Kmicica, przysłał mi dwie nowele. Obie pokazują Sienkiewiczowskiego bohatera po trzydziestu latach od zakończenia akcji powieści. W pierwszej Kmicic jest opasłym szlachcicem („w sadło porósł... od miodu, tokaju i pieczonych prosiąt”), a pan Zagłoba wygląda przy nim jak niegdyś „Jego Wielmożność pułkownik Wołodyjowski przy panu Zagłobie”. Ale charakter mu się nie zmienił. Warchoł pozostał warchołem. W drugiej noweli – Kmicic spędza czas w bibliotece, z żołnierza przemienił się w myśliciela. W jego domu jest żałoba. Umarła jedna z córek pana Andrzeja i Oleńki. Kmicic otwiera małą książeczkę. Słuchaj – mówi do żony – nie my jedni na świecie, i zaczyna jej czytać: „Wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim...”.

– Którego Kmicica chciałby pan zagrać za trzydzieści lat? – pytał Broszkiewicz.

– No właśnie, którego?

– Chyba jednak tego z drugiej noweli.

 

Bibliografia

Najpiękniejsze pożegnanie z młodością

Jan Pasek, Pamiętniki, wyd. cyt.

Eugeniusz Boczek, Szturm filmowców na Jasną Górę, „Express Wieczorny” z 14.02.1972

komentarzy