535 dni Potopu, część VIII

535 dni Potopu, część VIII

Gdy ruszyły tabory

W lutym 1657 roku Stefan Czarniecki dokonał sztuki nie lada. Przeprowadził wielki manewr, aby zapewnić bezpieczne wyprowadzenie króla Jana Kazimierza z Gdańska w głąb Rzeczypospolitej. O powodzeniu decydowała szybkość. Wyruszył więc Czarniecki z Nowego Miasta i w ciągu trzech dni przebył odległość 280 kilometrów. Manewr powiódł się, ponieważ Czarniecki poszedł komunikiem, to znaczy wziął tylko samą jazdę, nie obciążając się taborami. Kierownictwo produkcji filmowego „Potopu”, nie mogło powtórzyć manewru świetnego dowódcy z okresu wojny polsko-szwedzkiej. Tabory były niezbędne filmowemu „Potopowi”, tak jak niegdyś Janowi Sobieskiemu pod Wiedniem. Docent Jan Wimmer, konsultant filmu, tłumaczy, że przecież wówczas 27 tysięcy wojska prowadziło 8 tysięcy wozów z zapasową bronią i żywnością. Kostiumy, szable, piki, rapiery, buty, muszkiety, armaty, husarskie skrzydła, wozy. Wszystko to było potrzebne, aby ukazać wkroczenie Szwedów do Polski, imponujący przegląd skonfederowanych chorągwi i wreszcie końcową, wielką bitwę. Scenarzyści i reżyser „Potopu” skorzystali więc niejako z krytyki Piotra Chmielowskiego, który zarzucał Sienkiewiczowi przesadę w ilości bitew, a chociaż podziwiał niezmierne zasoby wyobraźni powieściopisarza, to jednak twierdził, „iż ze względów artystycznych należało autorowi uczynić ustępstwo ze swych zamierzeń w malowaniu batalii, bo w dziele sztuki jedna dobrze opisana bitwa wybornie zastępuje całe dziesiątki bitew rzeczywistych”. „Taka jest rąbanina w »Potopie« – dodawał – że czytelnik może być nieco zdziwiony, że Szwedów jeszcze tak dużo zostało”.

W końcowej bitwie filmowego „Potopu” z płonącego mostu waliły się w rzekę wozy i szwedzcy żołnierze, ale szwedzkie zastępy oglądane przez polski podjazd wydawały się nie do pokonania. Ruszył na nie później Kmicic i szara ćma tatarska, nieprzyjacielska artyleria zasypywała rzekę kulami z dział i muszkietów, Wołodyjowski proponował Czarnieckiemu: „Wasza dostojność – gdyby rozkaz, to ja bym jeszcze tego brodu spróbował?”. Wreszcie Czarniecki pozwolił mu uderzyć na szwedzkie tabory, a Kmicic cofał się znów ku rzece, wciągał jazdę Bogusława w wodę i pod ogień strzałów jej własnej artylerii. Gdy Czarniecki wypowiedział pamiętne zdanie: „Tegom chciał!”, Hoffman wypuścił husarię. Rozległ się trzask łamanych drewnianych pik, szwedzkie armaty zostały zdobyte. Teraz już Kmicic mógł spotkać się ze swym śmiertelnym wrogiem – Bogusławem Radziwiłłem. Zwyciężał go w pojedynku, ale darował mu życie za cenę uwolnienia Oleńki. Nader szczęśliwą nazywał pan Pasek wiktoryję pod Warką, kiedy to z Czarnieckim polscy rycerze „samego wyboru szwedzkiego kilka tysięcy trupem położyli i rzekę Pilicę krwią i trupami szwedzkimi napełnili”. W filmowym „Potopie” nie zginął nikt; nie było ani jednego wypadku zranienia, chociaż „rzeźba” na ekranie jest równie okrutna jak w książce: zarówno pod Częstochową zimą 1971/1972 roku, gdy potykali się żołnierze z polskich jednostek powietrzno-desantowych, słynne „czerwone berety”, jak i latem 1972 roku we wsi Wyszenki pod Kijowem, gdzie w rozlewiskach Dniepru rozegrały się walki, które w rzeczywistości w roku 1656 toczyły się nad Pilicą i nad rzeką Łęk. Pod Częstochową rozciągnięto pięć tysięcy metrów kabla, by uruchomić 115 punktów wybu­chów jednocześnie. Szturm i obronę Częstochowy przygotowywali realizatorzy kilka miesięcy, końcową wiktoryję – niemal dwa lata.

Zanim bowiem tabory „Potopu” zaczęły krążyć po Polsce i po Związku Radzieckim (przemierzyły 10 tysięcy kilometrów!), zanim aktorzy i cała ekipa realizatorska udała się w wielką wędrówkę, zmieniając 17 razy miejsce postoju i bazę (od Częstochowy i Łodzi do Mińska na Białorusi, od Brodów, Podhorców, Oleska i Kijowa do Krakowa i Pieskowej Skały, od Sulejowa, Bogusławic do Zakopanego), istniał już ogromny, opracowany w najdrobniejszych szczegółach plan strategiczny filmu. Można go odtworzyć, przeglądając w łódzkiej wytwórni grube skoroszyty z korespondencją, prowadzoną z dziesiątkami instytucji, firm, fabryk w kraju i za granicą. Z tych papierów, uporządkowanych, pospinanych w chronologicznym porządku da się odczytać niemal wszystko, co dotyczy „Potopu”. Znaleźć tam można: pismo do ojca Jerzego Tomzińskiego, generała zakonu paulinów z prośbą o rozmowę (jaki dała skutek, widzieliśmy na ekranie, bo klasztor poddał się filmowcom w 11 miesięcy później); pismo do kurii biskupiej w Olsztynie o wypożyczenie z kościoła parafialnego w Lidzbarku Warmińskim żyrandola, misy miedzianej, znajdującej się w zakrystii, a z katedry we Fromborku kilku kinkietów (blankierów); korespondencję z Komendą Główną MO w sprawie wypożyczenia do scen batalistycznych radiotelefonów milicyjnych, nadajników, głośników; podziękowania skierowane do generała dyw. Józefa Kamińskiego za pomoc udzieloną przez żołnierzy Wojska Polskiego przy budowie dekoracji „klasztor jasnogórski” w Częstochowie jesienią 1971 roku, pismo z kwietnia 1972 roku do pogotowia ratunkowego w Łodzi z prośbą „o zabezpie­czenie zdjęć sceny bójki w karczmie” i wiele, wiele innych.

Wielka batalia filmowa o „Potop”, jak wynika z dokumentów kancelarii kierownictwa produkcji, nie zastała więc Polaków nieprzygotowanych do odparcia wszelkich niebezpieczeństw. Inaczej było w roku 1655. Mimo że z najazdem szwedzkim liczono się już dużo wcześniej, nie zdołano w odpowiednim czasie skoncentrować całości wojsk u granic państwa. Zresztą historyk docent Jan Wimmer wyraża wątpliwość, czy nawet wówczas armia polska była w stanie odnieść zwycięstwo. Mogła wprawdzie pobić 17-tysięczny korpus Wittenberga, ale prawdopodobnie nie udałoby się jej pokonać Szwedów, gdyby Wittenberg poczekał na nadejście korpusu prowadzonego przez Karola Gustawa (12 tysięcy ludzi). Polacy mieliby znaczną przewagę liczebną w jeździe, ale ustępowaliby Szwedom w ilości piechoty. Poza tym wartość bojowa karnego, zdyscyplinowanego i zaprawionego w walkach wojska szwedzkiego była znacznie wyższa niż polskiego pospolitego ruszenia i niedoświadczonej jeszcze piechoty łanowej. Natomiast w filmowym „Potopie” zadbano nie tylko o pomoc fachowców wojskowych, ale także o odpowiednie wyszkolenie własnych sił. Dlatego latem 1971 roku w Państwowym Stadzie Ogierów w Bogusławicach zorganizowano obóz szkoleniowy dla polskich kaskaderów i polskich aktorów. Ich treningom patronował dyrektor, inżynier Andrzej Osadziński, konsultant nie tylko „Potopu”, ale także wcześniejszego „Pana Wołodyjowskiego” i „Popiołów”. Długa lista, zatytułowana „propozycja układów kaskaderskich”, obejmuje m.in. upadki z konia w galopie (przez własną nogę jeźdźca głową w dół; z rozłożeniem rąk, w tył na bark; przez niewidoczny bok konia, tyłem do kamery, na brzuch); jeździec w galopie robi obrót na siodle (nożyce), galopuje siedząc tyłem do kierunku jazdy; jeździec jedzie galopem stojąc nogami na dwóch równoległych, spiętych koniach; grupa 11 Tatarów jedzie konno, na dany sygnał wprowadzają konie w galop i znikają po niewidocznym dla kamery boku konia; jeździec zeskakuje z konia, odbija się nogami od ziemi, przenosi ciało nad koniem na drugą stronę, odbija się nogami, wznosi się na siodło; pieszy z muszkietem ucieka przed jeźdźcem, jeździec dogania go, wznosi szablę do cięcia, pieszy ciosem w pierś „zmiata” jeźdźca z konia przez zad, używając muszkietu jak maczugi, dobija go muszkietem, muszkiet łamie się; dwa konie w galopie dochodzą do siebie, zwarcie jadących na szable, jeden z walczących po utracie broni, błyskawicznie przeskakuje na galopującego konia przeciwnika, obaj spadają na ziemię, walczą dalej; dwóch pieszych ucieka przed galopującym jeźdźcem, jeździec dogania uciekających, piesi rozbiegają się na boki, w rękach trzymają arkan, gwałtownie zmieniając kierunek biegną w niewielkiej odległości naprzeciw jeźdźca, rozciągniętą liną podcinają nogi konia, jeździec koziołkuje przez kark koński, koń pada.

Dwaj młodzi Kiemlicze z „Potopu”, czyli bracia Janiccy, do dzisiaj pamiętają trzy tygodnie obozu w Bogusławicach. Reżim był surowy. Pobudka o 6 rano, a później przez niemal cały dzień jazda konna, woltyżerka, walka wręcz i szermierka, nad którą czuwał Waldemar Wilhelm. Kaskaderzy i aktorzy wykonali wiele niebezpiecznych ewolucji. Zabawna przygoda spotkała jednego z kaskaderów, gdy na Białorusi kręcono pożar Wołmontowicz. Osmolony, z ociekającą krwią twarzą wybiegł z opłotków. Przejeżdżała właśnie radziecka karetka pogotowia ratunkowego. Zanim Polak zdążył wyjaśnić, że nie zdążył się jeszcze rozcharakteryzować, a krew na jego twarzy pochodzi z pojemnika z czerwoną farbą, ukrytego pod peruką, że jest zdrów i cały, znalazł się przed bramą szpitala, w Mińsku. Zbliżał się jednak coraz bardziej termin rozpoczęcia największych scen „Potopu”. Szwedzi odeszli spod Częstochowy, Wołmontowicze były już spalone, a Babinicz-Kmicic rozprawił się już ze zdrajcą Kuklinowskim. Był czerwiec roku 1972. Tabory pobiły wówczas wszelkie dotychczasowe rekordy. Do Kijowa przyjechały z Polski transporty, których zawartość zapełniłaby trzysta wagonów towarowych. Trzysta wagonów wypełnionych skrzyniami z bronią, butami, kostiumami, pikami, skrzydłami husarskimi. Przywieziono także z Polski konie i paszę dla nich. W rozlewiskach Dniepru miały się rozstrzygnąć losy Rzeczypospolitej, Jana Kazimierza, Kmicica, Wołodyjowskiego, Bogusława i chorągwi laudańskiej.

– A także – mówi kierownik produkcji „Potopu” Wilhelm Hollender – właściwie losy filmu, bo przecież ta finałowa batalia jest kluczową sekwencją ekranowego „Potopu”. Pole bitwy zostało wybrane już w roku 1970, gdy po wstępnych rozmowach w przedsiębiorstwie Sovinfilm, w Moskwie, zostaliśmy skierowani nie tylko do Wytwórni Biełaruśfilm, ale także do Wytwórni im. Dowżenki w Kijowie. Udaliśmy się tylko we dwóch z Hoffmanem na przejażdżkę po Dnieprze. Wiedzieliśmy, czego szukamy. Powiedzieliśmy o tym także kapitanowi naszego statku. Zapalił się. Przybijał wielokrotnie do brzegu, pokazywał nam różne miejsca. I w końcu znaleźliśmy to, o którym marzyliśmy; otwarte pola, bród, przez który miał się przeprawić Kmicic i Tatarzy, miejsce na zbudowanie mostu. Brzeg był wysoki, ale to nam nie przeszkadzało, bo widzieliśmy w tym jeszcze mocniejszy efekt filmowy. Pochodziliśmy z godzinę po tym polu, pooranym odnogami Dniepru, a następnego dnia ruszyliśmy tam znów, tyle że już z Leonidem Koreckim, kierownikiem produkcji Wytwórni im. Dowżenki, a później także naszym najbliższym współpracownikiem. Zapadła decyzja, że właśnie tutaj, w odległości 40 kilometrów od Kijowa powstanie nasz obóz, nasza baza. Natychmiast złożyliśmy w Sovinfilmie zamówienie na korzystanie z usług słynnego kawpołku. Gdyby to zamówienie zostało złożone później, strona radziecka nie mogłaby nam już przyjść z pomocą. Kawpołk wykorzystywany jest bowiem w wielu filmach radzieckiej produkcji, a portfel z zamówieniami na jego usługi dosłownie pęka.

Później do Kijowa pojechał Jerzy Wójcik, operator „Potopu”. Wytyczył, wspólnie ze scenografami i saperami, trasę dróg, które trzeba było zbudować, a właściwie ubić walcami, by mogły tędy przejechać samochody, z których później filmowano sceny bitwy. Należało także pomyśleć o postawieniu bazy, zabezpieczającej sprzęt i materiały wybuchowe. A zużyto ich sporo: 10 ton prochu, trotylu, napalmu, a także tysiące świec dymnych, czarnych i białych. Najwięcej, oczywiście, nasi pirotechnicy napracowali się pod Kijowem. Dla uzyskania efektu ciągłego zadymiania palili stare opony samochodowe. Wybrano także miejsca na budowę stajni dla koni, na postawienie namiotów dla wojska. Przy stajniach radzieckiej kawalerii musiał znaleźć się także jeden namiot dla naszych masztalerzy. Wszystko to zostało szczegółowo omówione. Trudność polegała na tym, że Dniepr na wiosnę występuje z brzegów, budowę można było więc rozpocząć w maju a skończyć w czerwcu, kiedy zaplanowano rozpoczęcie zdjęć. W 1971 roku przygotowano więc tylko materiały budowlane i wbito słupy na rzece pod przyszły most. Ale zima 1971/1972 roku nie była śnieżna, mogliśmy więc teren zagospodarowywać już od marca1972 roku. Postawiliśmy pomieszczenia administracyjne, domki, w których mieli później znaleźć schronienie reżyser, operator, aktorzy. Wybudowano także niekończące się magazyny na kostiumy i rekwizyty. Wozy, armaty, ciężki sprzęt stały na placu ogrodzonym drutem. Od marca do lipca postawiono 15 stajni o długości 100 metrów, rozbito miasteczko namiotów dla radzieckich kawalerzystów i piechoty. Pod koniec czerwca rozpoczęły się zdjęcia. Nakręcono przejście konfederatów przez wąwóz – sekwencję otwierającą drugą część „Potopu” i wkroczenie Szwedów do Polski, pamiętną scenę z pierwszej części filmu.

Gdy 27 lipca 1655 roku oddziały szwedzkie wyłoniły się z heinrichsdorfskiego lasu, „wzrok ich odkrył krainę wesołą, uśmiechniętą, połyskującą żółtawymi łanami zbóż wszelakich, miejscami usianą dąbrowami, miejscami zieloną od łąk”. Serca łupieskiego a ubogiego ludu, przywykłego do nagiej, biednej, dzikiej przyrody w kraju ojczystym „wezbrały pragnieniem zagarnięcia tych skarbów i dostatków, które wpadły im pod oczy”. Po trzystu siedemnastu latach wojska szwedzkie znów ruszyły na łupieską wyprawę, ale o wiele wcześniej niż w „Potopie” miała je czekać klęska.

Był lipiec i sierpień 1972 roku. Temperatura w cieniu nie spadała poniżej 40 stopni. W tym upale przez ponad miesiąc wyruszyli na plan aktorzy w perukach, zarostach, zbrojach, ciężkich kostiumach. Jedyną ochłodą był Dniepr, ale tylko wówczas, gdy z płonącego mostu waliły się do wody wozy, ludzie i konie. Później nie było czasu, by szukać choćby cienia. Wraz z ludźmi dowożono na plan cysterny z wodą do picia i beczki z kwasem. Nad bezpieczeństwem walczących czuwali lekarze cywilni i wojskowi. A tymczasem Hoffman codziennie wypuszczał nowe oddziały kawalerii, piechoty, Tatarów. Ale na wielkiej przestrzeni rozlewisk Dniepru ta masa ludzka nie sprawiała tak imponującego wrażenia. Tutaj zależało już wszystko od inscenizacyjnego i montażowego talentu reżysera, aby na ekranie pokazać zwarcie dwóch potężnych nieprzyja­cielskich armii. Hoffman krzyczał: „Dajcie więcej husarii!”, a tymczasem już w pierwszej szarży zaczęły się łamać husarskie skrzydła. W wieku XVII skrzydła te złożone były z piór oprawionych w drewnianą listwę. W XX wieku drewno zastąpił plastyk. Natychmiast po pierwszej szarży uruchomiono specjalny warsztat, gdzie lepiono i naprawiano skrzydła tej najpiękniejszej jazdy w XVII-wiecznej Europie. Hoffman krzyczał: „Dajcie więcej koni!”. Oprócz koni kawpołku mieliśmy również i nasze, sprowadzone z Polski, ale Hoffmanowi było ich ciągle za mało. Uzupełniliśmy więc braki końmi, wypożyczonymi z pobliskich kołchozów.

Nie brakowało natomiast kostiumów, broni, rekwizytów. Scenografowie: Leonard Mokicz, Wojciech Krysztofiak, Magdalena Tesławska i Jerzy Szeski rozpoczęli bowiem pracę nad „Potopem” już w 1970 roku. W listopadzie tego roku pracownie scenograficzne miały już przygotowaną dokumentację ikonograficzno-historyczną i przystąpiły do projektowania. Najważniejszą jednak sprawą było znalezienie wykonawcy ponad 20 tysięcy kostiumów. Czołowi bohaterowie filmu: Kmicic i Oleńka występują w 12 różnych strojach, Bogusław – w 4, Janusz Radziwiłł i Zagłoba – w 3. Ale należało także ubrać Szwedów i Polaków pod Częstochową, Ujściem, wyposażyć ich w stroje przeznaczone do stoczenia wielkiej bitwy. Wytwórnia w Łodzi nie mogła podjąć się wykonania takiej ilości kostiumów. Przypadek sprawił, że jadąc z Warszawy do Łodzi, spotkałem w pociągu znajomego, który zaprotegował już nie mnie, lecz raczej Sienkiewiczowski „Potop” dyrektorowi Naumowiczowi z Centralnego Laboratorium Przemysłu Odzieżowego w Łodzi. Tam właśnie przygotowano z dostarczonych przez nas tkanin większość kostiumów, które noszą w „Potopie” czołowi bohaterowie, postaci epizodyczne i rzesze statystów. Kłopot sprawiło nam też farbowanie tkanin – małe farbiarnie przerażone były, gdy składaliśmy np. zamówienie na ufarbowanie 15 czy 20 tysięcy metrów białej surówki. Mówiono nam: „Takie ilości? To niemożliwe”. Państwowe farbiarnie też były zdziwione; tam z kolei mówiono: „Dlaczego tak mało? Dajcie 200 tysięcy metrów, to chętnie się zgodzimy”.

Jeszcze raz sięgnęłam do dokumentów kierownictwa produkcji. Jeszcze raz przeglądam skoroszyty. Oto wśród korespondencji pismo zgłaszające wydziałowi inscenizacji Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi dokumentację charakteryzacji i zarostów postaci historycznych występujących w filmie: Czarniecki i Bogusław Radziwiłł po 3 różne warianty, Jan Kazimierz – 4, typy oficerów szwedzkich – 6, oraz reprodukcje z albumu „Portrety osobistości polskich z pałacu w Wilanowie”. Zarosty i fryzury postaci nie historycznych, lecz stworzonych przez Sienkiewicza nastręczały inne kłopoty. I tak kierownictwo produkcji musiało wydać zaświadczenie obu bliźniakom Janickim, grającym młodych Kiemliczów, że ich długie włosy nie świadczą o „bananowym” stylu życia, lecz związane są z ich pracą w filmowym „Potopie”. Korespondencja dotyczy nie tylko ludzi, rekwizytów, broni i nowoczesnych środków łączności, lecz także koni. Gdy kręcono już ostatnie zimowe sceny plenerowe na terenie doliny Strążyskiej w Tatrzańskim Parku Narodowym, kierownictwo produkcji zwróciło się do Wydziału Ubezpieczeń Majątkowych PZU w Krakowie o ubezpieczenie koni z Bogusławic. Ogierom: Hydrantowi, Belparowi i Bananowi wystawiono polisy ubezpieczeniowe na sumy po 50 tysięcy złotych w wypadku „częściowej utraty wartości użytkowej” w czasie zdjęć lub w transporcie na trasie Bogusławice-Zakopane. Proszono także o ubezpieczenie w transporcie na tych trasach „ogiera Leminga nr ewidencyjny 6525, maści gniadej, rok urodzenia 1966”. W załączeniu przesyłano zaświadczenie lekarskie o nienagannym stanie zdrowia wszystkich ogierów.

W wąwozie, w scenie potyczki ze Szwedami, giną Kiemlicze. Giną także konie. Kiemlicze padają, zgodnie z regułami sztuki charakteryzatorskiej i aktorskiej. Konie – zgodnie z regułami sztuki weterynaryjnej. Oszałamiające zastrzyki działają tylko przez jakiś czas, potrzebny do nakręcenia zdjęć. Później, zapewniam, bom widziała, konie powróciły do stajni, by w następnych dniach wyruszyć do Nowego Targu, gdzie na szerokiej, śnieżnej płaszczyźnie lotniska rozegrano sceny końcowego kuligu, gdzie jeszcze raz Oleńka i Kmicic pojechali saniami, a pan Zagłoba wznosił swój słynny toast. Sztab reżysera był niemal tak liczny, jak sztaby XVII-wiecznych hetmanów. Ale kierownik produkcji wykonywał funkcje, które przed przeszło trzema stuleciami należały do wielu wysokich urzędników wojskowych. Był pisarzem polnym koronnym, oboźnym, generałem-audytorem, generałem-prowiantmagistrem, a wreszcie naczelnym chirurgiem, który miał „dla postrzelonych, rannych i pokaleczonych żołnierzów medykamenta wszystkie do tego należące przysposobić”. Kiedy w wiele miesięcy po zakończeniu zdjęć „Potopu”, cytuję Wilhelmowi Hollendrowi, po świeżej lekturze książki Jana Wimmera „Wojsko polskie w drugiej połowie XVII wieku”, zakres obowiązków, które spadły na niego jednego, ten domaga się wymienienia nazwisk wszystkich swych pracowników z produkcyjnego sztabu. Obiecuję, że zamieszczę pełną czołówkę „Potopu”, a tymczasem szybko kryję się za przyłbicą cytatu z Wimmera. „Można śmiało powiedzieć – pisze historyk – że niemal wszystkie plany kampanii i bitew były dziełem nie samych naczelnych dowódców, lecz najczęściej owocem zbiorowej pracy wielu ludzi uczestniczących w radach wojennych.”

 

Bibliografia

Gdy ruszyły tabory

Piotr Chmielowski,Potopie wstrzemięźliwie w tomie Trylogia Henryka Sienkiewicza. Studia, szkice, polemiki, wyd. cyt.

Jan Pasek, Pamiętniki, wyd. cyt.

Jan Wimmer, Wojsko i finanse 1655–1660 w tomie Wojna polsko-szwedzka 1655–1660, wyd. cyt.

Jan Wimmer, Wojsko polskie w drugiej połowie XVII wieku, MON, Warszawa 1965

komentarzy