„Potop Redivivus”, czyli „Potop odrodzony”

„Potop Redivivus”, czyli „Potop odrodzony”

„Potop Redivivus”

Polska, 1974/2014

Czas: 185 min

 

Premiera filmu „Potop Redivivus” Jerzego Hoffmana, otwierająca 39. Festiwal Filmowy w Gdyni w czterdziestolecie premiery filmu „Potop”, została objęta Honorowym Patronatem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego

Premiera kinowa: jesień 2014

 

Profesor Tadeusz Kowalski dyrektor Filmoteki Narodowej

Potop Redivivus", czyli „Potop odrodzony”, to szczególny projekt Filmoteki Narodowej, którego celem jest przybliżenie jednego z najznakomitszych dzieł polskiej kinematografii współczesnej publiczności. Na podstawie w pełni cyfrowo zrekonstruowanego filmu, trwającego w wersji oryginalnej 315 minut, powstał film znacznie krótszy, będący swoistą kondensacją monumentalnego dzieła, w którym udało się pomieścić wszystkie istotne wątki narracyjne. Udostępniając film publiczności, wyrażamy nadzieję, że doświadczenie nowego dawnego dzieła okaże się wartościowym i niezapomnianym przeżyciem.

 

Jerzy Hoffman o filmie „Potop Redivivus”

Od premiery „Potopu” minęło 40 lat. To oznacza, że wyrosły co najmniej dwa – a zapewne trzy – pokolenia, które tego filmu nie widziały w kinie. W tym czasie zmieniła się mentalność, jak i oczekiwania widza. Dzisiejszy widz jest przyzwyczajony do innego rytmu narracji, innego montażu i tempa. Tamten „Potop” sprzed 40 lat miał w sumie 5 godzin i 15 minut projekcji, wyświetlaliśmy go w dwóch częściach.

Dzięki staraniom Filmoteki Narodowej dokonano cyfrowej rekonstrukcji „Potopu”. Jego obraz przywrócono widzom – to zasługa człowieka, który realizował przed laty zdjęcia do filmu: korekcję barw nadzorował Jerzy Wójcik, co jest prawdziwym ewenementem. Wszak czas robi swoje i większości ludzi, którzy pracowali przy tym filmie, już wśród nas nie ma.

Uzyskana w procesie rekonstrukcji jakość obrazu podsunęła mi pewien pomysł. Pomyślałem, że warto ten odnowiony film pokazać tym wszystkim, którzy nie mogli zobaczyć go w kinie, zwłaszcza młodym, którzy znają „Potop” wyłącznie z telewizorów, kaset i płyt DVD. Ale czy dzisiejszy widz będzie chciał spędzić w kinie ponad 5 godzin? Trudno to sobie wyobrazić. Podobnie jak to, że po obejrzeniu pierwszej części zechce pójść na drugą. Zwłaszcza że po kilkakrotnym obejrzeniu nowej kopii „Potopu” doszedłem do wniosku, że jest w nim zbyt wiele scen, które nie posuwają akcji do przodu, które wstrzymują tempo narracji – co być może było dopuszczalne 40 lat temu, a dziś zapewne jest akceptowane wyłącznie przez najbardziej zagorzałych wielbicieli prozy Henryka Sienkiewicza.

Stworzyłem więc „Potop” na nowo, w wersji trzygodzinnej. Film, który nic nie stracił z najważniejszych wątków, który nic nie stracił na czytelności, a jednocześnie nabrał niezwykłego tempa. Ten właśnie „Potop Redivivus” jest „Potopem” na dziś – który ogląda się niesłychanie, a próbne projekcje pokazały, że stał się filmem na nowo atrakcyjnym i pasjonującym. W dużym stopniu to zasługa montażysty, z którym współpracuję od czasu „Ogniem i mieczem”. Oczywiście, trudno byłoby zastosować dzisiejszą formę montażu, ale w efekcie mądrego kompromisu otrzymaliśmy film odświeżony, odrodzony. Stąd właśnie tytuł – „Potop Redivivus”.

Czterdzieści lat temu, na 1. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, „Potop” sięgnął po Grand Prix, czyli Lwy Gdańskie. Po 40 latach film wróci na Festiwal. Ja będę o 40 lat starszy, tak jak starszy będzie Jerzy Wójcik, starszy będzie Daniel Olbrychski i ci aktorzy, którzy jeszcze żyją. A film – paradoks – będzie młodszy, bo odmłodzony i przywrócony widzowi. Jestem wzruszony tym, że nasz film rozpocznie tegoroczny Festiwal, jak też tym, że ta premiera odbędzie się pod honorowym patronatem Bronisława Komorowskiego, Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Ale przede wszystkim czekam na konfrontację z widzami, bo dla mnie zawsze widz był najważniejszy i zawsze swoje filmy robiłem dla widza.

 

Montażysta Marcin Kot Bastkowski o pracy nad filmem „Potop Redivivus”

Kiedy skończyliśmy pracę nad montażem filmu „1920 Bitwa Warszawska”, Jerzy Hoffman uśmiechnął się tajemniczo i powiedział: „My się jeszcze spotkamy”. Rok temu, kiedy dzwoniłem do niego z życzeniami urodzinowymi, znów zakończył rozmowę tajemniczo: „Jest coś do zrobienia, musimy spotkać się w montażowni”. Po miesiącu okazało się, że mamy skracać „Potop”. „Jak to?” – zdziwiłem się. „Odrestaurowali, ale ten film jest za długi – odpowiedział. – Ma wrócić do kin, będzie na DVD i Blu-ray, więc trzeba go przystosować dla dzisiejszego widza. A poza tym jest tam parę rzeczy, które trzeba wyrzucić”.

Kiedy „Potop” wchodził na ekrany, miałem 4 lata, zobaczyłem go kilka lat później; w pewnym sensie jesteśmy równolatkami. Znam ten film, znam tych aktorów, a teraz przychodzi do mnie Hoffman i mówi: „Stary, musimy to skrócić”. Zrobiło mi się miękko
w nogach, byłem pełen obaw: „Kurczę, przecież to można zepsuć”. To było coś innego niż przy „Ogniem i mieczem”: wtedy czułem, że dojrzałem, by podjąć takie wyzwanie. No i nie myślałem, że mogę coś zepsuć. A teraz? Już wiedziałem, że mogę popsuć wszystko. Wtedy miałem młodzieńczą odwagę, teraz odwaga pozostała, ale miałem też świadomość, że mam przemontować „Potop” – film gotowy, powszechnie znany i uznany, z nominacją do Oscara. Bałem się jak cholera!

W Iluzjonie odbył się pokaz zrekonstruowanej cyfrowo wersji filmu: z górą pięć godzin projekcji. W pewnej chwili ktoś zaproponował przerwę na kawę, potem drugą na skorzystanie z toalety i w efekcie seans zakończył się po siedmiu godzinach. A przecież na sali byli Jerzy Hoffman, Jerzy Wójcik, profesor Tadeusz Kowalski i inni ludzie z Filmoteki, znawcy kina, przyzwyczajeni do dawnego sposobu prowadzenia narracji.
Do tego kopia była w takiej jakości, jakiej nikt od 1974 roku nie widział. I mimo wszystko czuliśmy się zmęczeni.

Kilka miesięcy później spotkaliśmy się w tym samym kinie w podobnym gronie, by obejrzeć wstępnie zmontowaną przeze mnie i Jerzego Hoffmana wersję trzygodzinną. Nikt nie chciał przerwy, a po seansie Jerzy Wójcik, który wydawał mi się najbardziej przywiązany do wersji pierwotnej, powiedział: „Nie wiem, coście zrobili, ale to wygląda tak, jak zawsze powinno wyglądać!”. Odetchnąłem z ulgą.

To była niesamowita przygoda. Jak usunąć ponad dwie godziny filmu tak, by nic nie stracił na wartości, by nadal porywał jak oryginał w chwili premiery? Musieliśmy usunąć pewne wątki, inne skrócić, pewne sceny wyciąć, inne przestawić, by wszystko harmonizowało ze sobą. Miałem ogromną swobodę, ale Jerzy Hoffman nie raz mnie zaskoczył, wskazując alternatywne rozwiązania. Dyskutowaliśmy każde cięcie, ale Hoffman niczego nie narzucał, to była ściśle partnerska relacja.

Najtrudniejsze momenty były wtedy, gdy trzeba było skracać sceny dialogowe w długich ujęciach. Z jednej strony nie mogłem wyjść z podziwu dla aktorów – w „Potopie” nie ma nietrafionych ról – z drugiej musiałem dynamizować te ujęcia. Nie było to łatwe, zwłaszcza że muzykę i dialogi miałem na tej samej ścieżce dźwiękowej. Nieraz musiałem rozwiązywać skomplikowane równanie matematyczne: gdzie ciąć, gdzie wycinać, kiedy przyciąć muzykę pod dialogiem, no i jak to zrobić? No i te długie ujęcia – przemarsz wojsk szwedzkich, osadzanie kolubryny czy konny popis Kmicica przed Bogusławem. Wszystkie, podobnie jak cała batalistyka, zostały skrócone, bo w wersji końcowej nie pasowałyby do reszty. Jedyną sceną, którą zachowałem nienaruszoną, jest pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim. To mój hołd dla Zenona Pióreckiego – montażysty wersji oryginalnej. Ta minuta dla Pióreckiego to zarazem hołd dla wszystkich, którzy przy tym filmie pracowali.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

komentarzy