Dzieje Haratyka, charyzmatycznego przywódcy chłopskiego, którego wyobrażenie o władzy ludu nie pokrywa się z oficjalną wizją propagandy. Trudności czynione mieszkańcom wioski przez biurokrację i coraz większą agresywność działań Urzędu Bezpieczeństwa popychają górali do utworzenia antykomunistycznej partyzantki.
Rok 1945, wieś Odkrzask w Beskidzie Śląskim. Jeszcze Niemcy na dobre nie odeszli, a już pojawiają się żołnierze Armii Ludowej, by zainstalować nową władzę komunistyczną. Miejscowi traktują ich z nieufnością. Charyzmatyczny przywódca lokalnej wspólnoty, Haratyk, odmawia współpracy. Podczas przepychanki jeden z komunistów ginie; drugi zapowiada zemstę.
Haratyk – mimo że odmówił zostania sołtysem – w istocie zarządza wioską. Planuje odbudowę zniszczeń, chce wznieść tartak i cegielnię. Powiatowa władza nie udziela mu pomocy. Za namową Koślawego, miejskiego złodziejaszka, Haratyk wyrusza z karawaną chłopskich wozów na szaber na Ziemie Odzyskane, by zaopatrzyć się w maszyny i narzędzia. W jednej ze stodół natykają się na ciała więźniów obozu koncentracyjnego i sprawiają im pochówek. Podczas drogi powrotnej pokłócony z Haratykiem Koślawy ściąga na karawanę oddział niemieckich maruderów. Ginie jeden z chłopów. Haratyk zostaje zdradziecko postrzelony przez Koślawego.
Haratyk, jeszcze nie w pełni sił, podejmuje kolejne działania – tym razem jako oficjalnie mianowany sołtys. Rozwiązuje lokalne konflikty, przekonuje do wspólnej pracy, ucisza awanturników. Tymczasem znów pojawiają się komunistyczni agitatorzy. W okolicznych wsiach opór wobec nowej władzy musi silny – wojskowe łaziki często wożą zwłoki. Komuniści chcą się jednak przypodobać Haratykowi i wydają niezbędne pozwolenia na budowę. Haratyk pozostaje nieufny. Na zebraniu aktywu w miasteczku, do udziału w którym go zmuszono, czuje się obco. Po powrocie do domu zastaje żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, którzy dają mu ostrzeżenie.
Wybudowany przez górali tartak jest wspólną własnością wioski – w ten sposób bez zbędnej propagandy spełnił się ideał socjalizmu. Chłopi chcą teraz własnej szkoły, lecz nie otrzymali na to zgody władz. Haratyk – ignorowany przez urzędy – udaje się do prezydenta. Jakiś czas później na otwarcie nowej szkoły przyjeżdżają równocześnie biskup i lokalny sekretarz partii. Dyplomatyczny talent Haratyka pozwala rozwiązać niezręczną sytuację.
Jednak charyzmatycznym przywódcą zaczyna interesować się Urząd Bezpieczeństwa. Na dodatek władze chcą upaństwowić wybudowany przez mieszkańców wioski tartak. Haratyk ma inne wyobrażenie o tym, czym powinna być władza ludu, w związku z tym nie zamierza oddać tartaku. Podczas próby aresztowania ucieka ubekom. Z grupą chłopów kryje się w lesie. Za Haratykiem do lasu idzie także Hanka. Jeden z komunistów, Mały, odczuwa sympatię do Haratyka – wcześniej pomagał mu w zmaganiach z biurokracją, teraz ostrzega go przed obławą. Kurs polityki wewnętrznej jednak się zaostrza, obecnie kto inny narzuca ton ideowy i decyduje o aresztowaniach.
Haratyk wie, że nie można bez końca ukrywać się w lesie. Decyduje się więc na zejście z oddziałem do wsi. Podpala tartak, o który wybuchł spór, i odchodzi w góry. Czyn ten zostaje uznany za działalność kontrrewolucyjną. UB rozpoczyna na niego polowanie; on z kolei zastawia pułapki na ubeków. W końcu zdradza go Górniok, jeden z jego ludzi, który ma już dość partyzantki. To ten sam, który niegdyś podczas przepychanki zabił agitatora z Armii Ludowej.
Po kilku latach Haratyk wraca z więzienia. We wsi zaszły zmiany, trwa budowa. Pierwszym sekretarzem jest Mały, który wierzy w resocjalizację dawnego przywódcy chłopskiego. (JU)
„Nowy film Kluby jest utworem wybitnie oryginalnym w wyrazie, konsekwentnie pomyślanym i zrealizowanym, i wreszcie – last but not least – obrazem, który ogląda się z niekłamanym zainteresowaniem. [...] powiódł się reżyserowi zamiar tak trudny, jak stylizacja opowiadania na przypowieść ludową przy jednoczesnym zachowaniu perspektywy widzenia samych góralskich bohaterów. Nie trzeba dowodzić, jak rzadko (nie tylko w naszym filmie) realizuje się taka współobecność. Najczęściej napotykamy na bajkę ludową, której opowiadacz zacina się z miejska, albo – co gorsza – na skądinąd artystyczny pejzaż malowany przez inteligenta, który rozmiłował się w »krainie siermiężnej«, »zrósł się z ludem na wieki i zasmakował w jego pięknych obyczajach« etc. Tymczasem w filmie Kluby nie tylko ludowość jest naturalna jak powietrze, nie tylko porzucony jest wszelki folklor dekoracyjny […], ale kreacja świata ludowego ma swój walor merytoryczny. Merytoryczność »Słońca« to wszystkie te treści polityczne, których złożoność często dotąd na naszym podwórku była neutralizowana przez swego rodzaju myślenie religijne. Boskość władzy i marność zbłąkanych owieczek, wina i kara, grzech i odkupienie – wszystkie te zmistyfikowane konstrukcje, w których nieraz ujmowano dramat polskiego socjalizmu, jeśli w ogóle gdzieś pokutują w opowieści Kluby, to chyba tylko jak owe diabły w górskiej mgle, daleko gdzieś harcujące, to jedynie w owym niefortunnym zakończeniu poświęconym nie artystycznej muzie, ale administracyjnemu bożkowi. W całości swojej »Słońce« daje polityczną refleksję trzeźwą, przenikliwą i – co ważne – odpatetyzowaną. Opowiadając historię Haratyka i jego kompanii (raz potencjalnej komuny, raz »kontrrewolucyjnej« bandy) Kluba trzyma się jednego tylko tematu: sprawy świadomości społecznej bohaterów. [...] Konflikt Haratyka z władzą to bój między »nieoświeconym« a »oświeconym« socjalizmem, a równocześnie zmaganie góralskiej wolności – samowładzy – z rozkazodawcą i prawodawcą nie przez Boga wymyślonym. [...] Przy wszystkich »Kmicicowych« rysach bohatera odkrywa bowiem Kluba u niego zdumiewającą potrzebę legalności, uładzenia. Petycje, podania, wyprawy do prezydenta i ten napis »tartak – własność ludu«, skropiony święconą wodą – to są akty podporządkowania ziemskim i ponadziemskim autorytetom, przedsiębrane z myślą o doraźnych, konkretnych korzyściach. Absolutna wiarygodność atmosfery »Słońca« polega właśnie na tym, że problematykę o określonym stopniu abstrakcji sytuuje reżyser tylko i wyłącznie w sferze konkretu, że nie ma tu jakiejkolwiek publicystycznej deklaratywności. A skoro rzecz wychodzi od poziomu świadomości naiwnej i wznosząc się na wyższe piętra nieustannie pamięta o źródłach postaw i przekonań niesionych przez tradycję, środowisko – to sprawa Haratyka mimo dramatycznego przebiegu nie staje się eposem o tragedii człowieka, który zbłądził. »Słońce« zakłada dla swojego bohatera rozległy margines przeszkód i błędów, i w ten sposób go akceptuje. Jednocześnie nie szyje temu bohaterowi heroicznego kostiumu, bo byłby to rozmiar większy od psychiki i światopoglądu – mówiąc językiem filmu, Haratyk to jest Haratyk, jeśli wygrał, to jest twardy chłop, jeśli przegrał, to jest twardy chłop, który nabił sobie guza. Nie myślę, żeby takie widzenie perypetii bohatera było jakąkolwiek symplifikacją. Odwrotnie: myślę, że takie »szycie dramatycznego ubrania na miarę« jest w naszym filmie cennym novum. [...] Kluba zdołał sobie stworzyć – on jeden w Polsce na przestrzeni ostatnich lat – zintegrowany zespół autorski w całym tego słowa rozumieniu. Filmowe perspektywy Kluby przystają do literatury Dymnego; styl narracji Dymnego idealnie odpowiada aktorstwu Pieczki i jego towarzyszy; trudno sobie dla postaci »Słońca« wyobrazić lepszego muzycznego komentatora, niż Konieczny, którego możliwości są bez przesady olbrzymie. Ta integracja różnych twórczych osobowości jest zaletą bezdyskusyjną."
Rafał Marszałek, „Słońce raz w roku”, „Współczesność”, 1968, nr 20
„»Słońce wschodzi raz na dzień« […] to mianowicie coś bardzo rzadko spotykanego w kinie: ballada. Śpiewana, oczywiście, krzepko-ludowa ballada, z nieoczekiwanymi i fascynującymi filmowo atrybutami gatunku. Jest chór – anonimowy, góralski komentator zdarzeń w oderwanej od świata wsi. Są kadry finezyjne w swej prostocie, jak obrazy malowane na szkle: postacie nie przystają do perspektywy i wzajem do siebie, współistniejąc na ekranie. Jest dialog skrótowy, symboliczny, stylizowany. Jest wreszcie główny bohater, chłop potężny i uparty, z urodzenia sprawiedliwy i przywódca. […] Haratyk jest za ludowładztwem i przeciw jego przedstawicielom, jest za prosty i przeto ograniczony do idealnego egoizmu na miarę swojej rodzinnej wioski. Przegrywa nie tylko z historią, ale i ze swymi wioskowymi także – gdy wyjdzie z więzienia, wie, że na niego nikt już nie czeka, a wokół dzieje się to wszystko, o co właśnie nie walczył. W roli Haratyka wystąpił Franciszek Pieczka, wyczuwając bezbłędnie i wzmacniając ton balladowy, poparty wybornym aktorstwem [...] Zdjęcia Wiesława Zdorta są w swej złożonej funkcjonalności piękne, muzyka Zygmunta Koniecznego (dla góralskiego chóru) trafna – wszystkie zaś elementy spaja w całość bezsporny, ciekawy talent Kluby. Skrajnie zaostrzona konwencja ballady wciąga; ów świat wyobrażony i sztucznie stworzony uderza wewnętrzną prawdziwością postaw ludzkich, które zapadają w pamięć; ostrość konfliktów przekonuje. […] Konwencja wybrana przez Klubę wymagała uogólnień, uproszczeń, jednolitej stylizacji; czas akcji wybrany przez Klubę podlega bardzo niechętnie uogólnieniom, uproszczeniom i stylizacji. W jakimś sensie ballada wystąpiła przeciw historii, a ponieważ w filmie ballada jest jedynie ważna, historia w swoich dramatycznych zawęźleniach i skomplikowanych szczegółach stała się nieważna. […] W filmie »Słońce wschodzi raz na dzień« […] dziwność kreowanego świata, choć sama w sobie krwista i pełna różnorakich treści, zaczyna przesłaniać świat rzeczywisty, staje się samodzielna, zbyt samodzielna.”
Lech Pijanowski, „Ballada i życie”, „Świat”, 1968, nr 38
„»Słońce wschodzi raz na dzień« jest […] filmową balladą. […] Co jednak oznacza owa balladowość i dlaczego się tyle o niej pisze? Otóż oznacza jakby uproszczony, sprowadzony do zasadniczych form rysunek postaci i sytuacji, sięganie do spraw prostych, ale podstawowych oraz specyficzny styl, oparty najczęściej na bogatej skarbnicy rodzimego folkloru. […] »Słońce wschodzi« jest balladą nabrzmiałą konfliktami i to politycznymi […] główne postacie dalekie są od uproszczeń, co jest jak gdyby niezgodne z cytowaną na początku definicją (tak to już bywa z definicjami…). Jednak nazywanie tego filmu balladą wydaje się uzasadnione. Wszystko podporządkowane tu zostało pewnym elementarnym prawdom o ludzkim losie, dążeniach, nadziejach. Życie sąsiaduje ze śmiercią a dzieli je tylko cieniutka granica, w filmie pobrzmiewa nuta pewnego fatalizmu a działania ludzkie determinowane są odwiecznymi regułami. To, że reguły te poddane zostają przewartościowaniu, a tak dzieje się zawsze, gdy następują rewolucyjne przemiany – spowoduje ów tragiczny splot. Charakter ballady uzyskał film przede wszystkim jednak dzięki wykorzystaniu bogatej ludowej kultury, sztuki, tradycji. »Słońce wschodzi« kręcono w Istebnej koło Wisły, prawie całe w plenerze; w zdjęciach brali udział mieszkańcy wsi; chór składa się z górali, którzy notabene nigdy nie występowali, nawet w zespołach amatorskich. Wiele rozwiązań plastycznych inspirowanych było sztuką tamtego regionu. Obok świetnych zdjęć Wiesława Zdorta i muzyki Zygmunta Koniecznego, na szczególną pochwałę zasługują aktorzy, przede wszystkim Franciszek Pieczka jako Haratyk. To jedna z najlepszych jego ról, a może najlepsza. Nadał tej postaci trudny rys uniwersalności, a jednocześnie oryginalności. Zgodne to jest w pełni z założeniem reżysera, któremu – jak mówił – chodziło o znalezienie specyficznego polskiego portretu psychologicznego, odmiennego od znanych, szablonowych wzorców. Sadzę, że zamiar ten się udał. Czyżby »Słońce wschodzi raz na dzień« było filmem idealnym, doskonałym – bez skazy? Abstrahując od zakończenia, które jest z zupełnie innej parafii oraz pewnej niezgodności historycznej (nikt nie szedł z bronią w ręku do lasu w latach 1948-49-50), bo nie jest to sensu stricto film historyczny. Myślę raczej o sprawie ogólniejszej, o pewnym chłodzie filmu, o tym, że mało angażuje on emocje widza, że jego piękno i głęboka prawda nie rozpalają – tak jakby mogły – serc i wyobraźni.”
Stanisław Janicki, „»Słońce wschodzi raz na dzień«”, „Panorama”, 1972, nr 14
„»Słońce wschodzi raz na dzień« – film zrealizowany przez Henryka Klubę według scenariusza Wiesława Dymnego w roku 1967 (tuż po filmie »Chudy i inni«) można byłoby porównać do »Nikt nie woła« Kazimierza Kutza, który prywatnie, częściowo wbrew krytyce, odkrył tym filmem poetykę nowej fali w 1959 roku. W przypadku Dymnego i Kluby także chodzi o przedziwne wyczucie tego, co na światowym rynku kinematograficznym, rok, dwa, trzy lata później okazało się szczytem nowoczesności. Otóż obaj autorzy, wbrew dominującej w połowie lat sześćdziesiątych koniunkturze, sprzyjającej na międzynarodowych festiwalach filmom niby-dokumentalnym, rzekomo rejestrującym »samo życie« à la szkoła czeska (Forman, Passer, Menzel) stworzyli dzieło dokładnie przeciwne, pyszniące się wyszukaną, niecodzienną formą, czysto kreacyjne. […] Narracja taka dość chętnie operuje demonologicznym wystrojem, piekłem, niebem i losem, ale w rzeczywistości wszystkie konflikty czerpie z ziemi, zakorzeniona w niej daleko silniej aniżeli »subtelniejsze« formy sztuki. [...] Ciekawie, na kształt ikon, montowane są obrazowe przerywniki akcji, wypalone ramy okienne ze znieruchomiałymi w środku przerażonymi twarzami kobiet – totalny symbol zniszczenia, głodu, ognia i wojny? Ta dążność do symboliki prostej i czytelnej, prowadzi autorów w kierunku osobliwego schematyzmu obrazowego, który ma jednak ze sobą wspaniałych antenatów w postaci średniowiecznych mistrzów sztuki malarskiej, czy współczesnych prymitywistów. Oto Kluba chce pokazać powszedni dzień wojny. Dzieli zatem obraz na kilka części: u góry dwie ważne tyraliery atakują się wzajemnie wspierane przez czołgi, nieco niżej, polną drogą jedzie fura, a jeszcze niżej ktoś rąbie drzewo przy chacie. Cała fabuła w jednym obrazie, anty-Eisenstein, montaż antyintelektualny. Ale właśnie tym trybem biegnie nie spaczona malarską perspektywą i abstrakcyjnymi sensami myśl ludowych prymitywistów. […] Wszystkie te zmyślnie użyte środki wyrazu, łączą się w polifoniczną całość właśnie na poziomie sensu, tego czemu służą. A służą opisaniu pewnego typu mentalności ludzkiej, mentalności ludowej i mechanizmów oddziaływania pewnych idei na mentalność już nie tylko ludową.”
Czesław Dondziłło, „Imponderabilia”, „Literatura”, 1972, nr 11
„»Słońce wschodzi raz na dzień« scenarzysty Wiesława Dymnego i reżysera Henryka Kluby wyrasta z tego samego pnia, co »Sól ziemi czarnej« i »Perła w koronie« Kazimierza Kutza. Filmy te łączy podobna ambicja tworzenia na bazie organicznej tradycji ludowej dzieł epickich wyrastających poza skrawek rodzimej gleby, nadania im wartości uniwersalnych. Film Kluby […] zbudowany jest z jednej, jednorodnej struktury stanowiącej o wymiarze i wartości dzieła. […] Bohaterowie Kluby to przeniesione na podhalański grunt postacie greckiej tragedii, w której wypadkami i jednostkowym losem człowieczym kieruje jakaś niepojęta, nie dająca się ogarnąć, a więc tajemnicza machina ferująca wyroki, nagradzająca i zabijająca. W greckich tragediach ową potęgą są bogowie Olimpu, w filmie ich rolę spełnia Historia, której główny bohater nie bardzo rozumie, podobnie jak nie pojmowało jej wielu zaskoczonych przez przełomowy dla naszych dziejów rok 1945. Można doskonale brać udział w jakiejś historii nie rozumiejąc jej, uczestnicząc w sposób bierny, kiedy jednak człowiek zaczyna wbrew niej budować własną, poczynania jego muszą zakończyć się fiaskiem. Bohater filmu ten właśnie błąd popełnia, podejmuje bowiem walkę z niezrozumiałą dlań Historią, z nowo powstającymi strukturami – ideologiczną i społeczną – dla których dążenia separatystyczne mają być w przyszłości nie tylko obce, ale również wrogie. Podejmuje walkę, nie zdając sobie sprawy z tego, że walczy, że każdy jego krok, czyniony w dobrej wierze postępowania z nurtem czasu, prowadzi w stronę przeciwną. Nie rozumie wreszcie, że we wszelkim działaniu człowieka, gdy nadchodzi moment wydawania wyroku, nie liczą się intencje, lecz czyny, które ulegają względnej interpretacji. Po czyjej zatem stronie stoją twórcy filmu »Słońce wschodzi raz na dzień«? Działającego w dobrych intencjach człowieka, czy tajemniczej machiny historii? Człowieka czy Boga? Dymny i Kluba opowiadają się za historią, lecz jednocześnie starają się bronić człowieka, ukazując nieprawidłowości w działaniu historii. […] Kluba dał aktorom trudne do wykonania zadanie, nałożył na ich twarze maski, żądając by maski te ożyły, by stały się żywą skórą. Pozwolił swym bohaterom na wypowiadanie jedynie tych kwestii, które w sposób nierozerwalny i konsekwentny związane są z istotą opowiadanej historii. Oczyścił film z wszelkiej obyczajowości, przydając mu jednocześnie tonacji symbolicznej. […] W warstwie dźwiękowej wyposażył film w skomponowane przez Zygmunta Koniecznego pieśni, mające do spełnienia funkcje greckich chórów komentujących akcję, uzupełniających narrację, zaś w akcję wplątał postać »ślepca-wróżbity«, wiejskiego głupka, ofiarę zakończonej właśnie wojny. Chóry z Iwicznej opowiadają o tym co było, i o tym, co jest, wiejski głupek natomiast, o tym co się stać może, i co się stanie na pewno. Te dwa elementy struktury filmu determinują wiedzę widza o poczynaniach bohaterów. Dzięki nim, od samego nieomal początku, widz wie o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, i ta właśnie świadomość pozwala odbierać film inaczej, niż gdyby to była jedynie opowieść o bardziej lub mniej prawdziwym wydarzeniu z naszej powojennej historii.”
Kazimierz Żórawski, „Na miarę greckiej tragedii”, „Kultura”, 1972 nr 19
„Scenariusz Wiesława Dymnego przedstawia sytuację raczej w momencie powstawania nowych form ustrojowych – mianowicie starcie między żywiołową inicjatywą ludową, a zorganizowaną strukturą politycznej władzy. Przy czym zasadniczą przyczyną dramatycznej konfrontacji jest nieufność i brak wzajemnego zrozumienia. Ale ani Dymny, ani tym bardziej Henryk Kluba – reżyser filmu – nie mieli zamiaru dokumentowania konkretnych wydarzeń. Ich dzieło jest poetyckim zapisem pewnego procesu, który ujawnia się rozmaicie i którego prawidłowości można uogólnić w postaci historycznej przypowieści. Dla przypowieści tej wybrał Kluba formę, która sama przez się wyklucza możliwość publicystycznych interpretacji – formę ballady, nasyconej motywami ludowej wyobraźni. Atmosfera zbójnickiej legendy, jasełkowa symbolika i archaiczna obyczajowość splatają się tu kunsztownie z realiami dziejowego momentu, tworząc wysoce stylizowany obraz rzeczywistości. […] Kluba wykazał tu konsekwencję, która ustrzegła go od niebezpieczeństw pustego estetyzowania. Inscenizacyjne pomysły Kluby, takie chociażby, jak ukazywanie bohatera, górującego całą, olbrzymią postacią nad miniaturową wioską, jak zhieratyzowane chóry starych kobiet, czy powtarzane kilkakrotnie intermezzo odpustowych diabłów, nie mają charakteru ozdobników, lecz przyjętej dla utworu konwencji obrazowania. Dzięki niej odznacza się film Kluby – przy całym swoim dramatyzmie – pewną umownością, przywodzącą na myśl owe okolicznościowe pieśni i poematy, którymi lud upamiętnia ważne wydarzenia. Reżyser nie zawahał się przed użyciem groteskowych i naiwnych efektów, typowych dla tego rodzaju twórczości. […] Takie widzenie świata wymagało też specyficznej interpretacji aktorskiej, a sprawę skomplikowała tu dodatkowo konieczność utrzymania – mimo stylizacji – wiarygodności postaci, uwikłanych bądź co bądź, w dramat polityczny naszych czasów. Ta sztuka udała się Klubie, głównie dzięki świetnej kreacji Pieczki w roli wiejskiego przywódcy Haratyka - postaci zarazem zmitologizowanej i nacechowanej chłopskim realizmem. Henryk Kluba dał nam film bardzo indywidualny – rzadki w naszej kinematografii przykład stylu dojrzałego i własnego, ukształtowanego twórczą, poetycką wyobraźnią i tkwiącego korzeniami w rodzimej tradycji.”
JJS [Jan Józef Szczepański], „»Słońce wschodzi raz na dzień«”, „Tygodnik Powszechny”, 1972, nr 20
Wstrzymywany przez cenzurę, niezadowoloną z wydźwięku ideowego dzieła, film miał premierę dopiero w roku 1972.
Film w całości został zrealizowany w plenerach we wsi Istebna k/Wisły. Na miejscu zaaranżowano takze sceny we wnętrzach (np. w karczmie).
Muzyka do filmu jest oryginalną kompozycją Zygmunta Koniecznego. Wykonana została jednak przez starych górali i góralki z Istebnej, którzy nigdy nie występowali, nawet w zespołach amatorskich. Kompozytor zaprosił do studia w Łodzi około 20 osób i w ciągu trzech dni nagrano małymi odcinkami całą wielką partyturę.
Na zdjęciu: Mieczysław Gajda
Na zdjęciu: Zdzisław Maklakiewicz, Teresa Marczewska, Ryszard Filipski, Mieczysław Gajda, Józef Morgała
Drugi (i chyba najlepszy w dorobku) film fabularny Henryka Kluby był kompletnym zaskoczeniem. Podobnego kina wcześniej w Polsce nie było. Mimo podjęcia tematu społeczno-historycznego nie pasował on zupełnie do realistyczno-ironicznej konwencji filmów szkoły polskiej. Awangardowa forma i nowoczesna narracja sprawiły, że film był daleki od egzystencjalnych mód polskiego kina obyczajowego, które starało się czasami dorównać dokonaniom francuskiej nowej fali.
Opowiadanie o dziejach charyzmatycznego przywódcy ludowego z Beskidu, który po zakończeniu wojny nie znalazł wspólnego języka z instalującą się w Polsce tzw. władzą ludową, stanowiło temat drażliwy. A nawet niebezpieczny – co objawiło się ponad czteroletnim leżakowaniem filmu na cenzorskiej półce (na premierę pozwolono dopiero w 1972 roku). Obawy władz budził nie tyle sam fakt sympatii, jaką twórcy obdarzyli swojego „wroga władzy ludowej”, ile odmienny sposób pojmowania ludowładztwa, bo Haratyk – z całą pewnością – jest trybunem ludowym. Nie pomogło nawet dołączenie poprawnego politycznie epilogu.
Jeszcze bardziej zaskakująca była balladowa forma opowieści. Tu Kluba wiele zawdzięcza współpracownikom. Folklorystyczne wyczucie scenarzysty, plastyka i poety Wiesława Dymnego, znakomite ucho Zygmunta Koniecznego, który z fragmentów amatorskich zaśpiewek góralskich potrafił stworzyć wielką muzyczną kompozycję – to wszystko nadało specyficzny charakter filmowi. Reżyser, uwolniony od konieczności realistycznego opowiadania i budowania porządków przyczynowo-skutkowych, oddał się tworzeniu magicznego wymiaru ludowego świata. Świata, w którym wydarzenia historyczne i realne tragedie zostają włączone w porządek mityczny na podobnej zasadzie, co funkcjonujące tam diabły, legendy czy pełne mądrości ludowej przypowieści.
Dopiero filmy z tryptyku śląskiego Kazimierza Kutza wniosły do polskiej kinematografii podobne zainteresowanie balladową formą i zrozumienie dla folkloru i myślenia ludowego. (JU)