535 dni Potopu, część XV

535 dni Potopu, część XV

„Wielka figura, najznakomitsza w powieści”

Po raz pierwszy zobaczyłam pana Onufrego Zagłobę w jednej z sal Wawelu, przemienionej na kiejdański gabinet hetmana Janusza Radziwiłła, jesienią 1972 roku. Wraz z Wołodyjowskim był świadkiem klęski pod Ujściem, przynosił wieść o niej hetmanowi, bo wierzył, że Janusz zatrzyma szwedzkie zastępy, że zmyje hańbę zdrady Radziejowskiego i Opalińskiego, że powtórzy być może zwycięstwo kircholmskie, gdzie trzy tysiące jazdy pod Chodkiewiczem starło w proch osiemnaście tysięcy najbitniejszego szwedzkiego wojska. Zagłoba i Wołodyjowski ufali wówczas bezgranicznie człowiekowi, którego wkrótce mieli przekląć i nazwać sprzedawczykiem, Judaszem Iskariotą. Po raz drugi spotkałam Zagłobę w ostatnim dniu atelierowych zdjęć „Potopu”, w jednej z hal łódzkiej wytwórni. „Vivat Defensor Patriae!” – wznosiła szlachta okrzyki na cześć Radziwiłła. „Na Szweda!” – krzyczał Zagłoba. Ale ucztę w Kiejdanach zakończył inny toast: „Vivat Carolus Gustavus rex... od dziś dnia łaskawie nam panujący!”. Zagłoba nie uląkł się cudzoziemskiej piechoty, muszkietów skierowanych w piersi tych, którzy nie chcieli powtórzyć toastu Janusza Radziwiłła. „Bodajeś konał w rozpaczy! Bodaj ród twój wygasł! Bodaj diabeł duszę z ciebie wywlókł... Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco!” – krzyczał oburzony. Pod nogi pysznego księcia posypały się pułkownikowskie buławy. Wiernych królowi pułkowników i rycerzy osadził hetman w kiejdańskich lochach. Te lochy, ciemną piwnicę z małym zakratowanym okienkiem wychodzącym na dziedziniec, wybudowano w łódzkim atelier. Los zbuntowanych jest niepewny. Czy Radziwiłł ukarze ich na gardle? Czy się ośmieli. Ale cóż mu stoi na przeszkodzie, skoro jedynym dla niego prawem jest gwałt i przemoc. Przecież nie poniesie żadnej odpowiedzial­ności za ludzką śmierć.

Kolejne ujęcia, zbliżenia: Wołodyjowskiego i Zagłoby. Rozmowy uwięzionych o planach Janusza Radziwiłła, bezruch, niepewność, apatia. Aż nagle krzyk: „Uwolnić pułkowników!, Uwolnić pułkowników!”. To woła sam reżyser, dający znak Wołodyjowskiemu-Łomnickiemu, by wspiął się na mur więziennej celi i przez zakratowane okno zobaczył, co dzieje się na kiejdańskim dziedzińcu. Później, w czasie montażu i udźwiękowienia, głos Hoffmana został zastąpiony przez bardziej stosowne krzyki z gardeł zbuntowanych przeciwko Radziwiłłowi chorągwi. Zdjęcia trwały cały dzień, z dwiema przerwami: na obiad i chwilę wytchnienia dla Zagłoby – Kazimierza Wichniarza, udręczonego najbardziej współczesną grypą i gorączką. Ale już długo po zakończeniu filmu, po ostatnim atelierowym „klapsie” „Potopu”, w kwietniu 1974 roku, spotkałam pana Zagłobę w pełnym zdrowiu i w znakomitym humorze. Siedliśmy przy herbacie w bufecie Teatru Narodowego w Warszawie. Kazimierz Wichniarz, podobnie jak Kmicic-Olbrychski, związany jest z tą sceną od kilku lat. Ale jego kariera aktorska trwa znacznie dłużej, bo już lat 40. Pasował go na aktora sam Aleksander Zelwerowicz, pierwszy ekranowy Zagłoba z niedokończonego, niemego „Potopu” w reżyserii Edwarda Puchalskiego. Ale wówczas, w kwietniu roku 1934, przed laty czterdziestu ani zdającemu egzamin eksternistyczny, ani egzaminatorowi nie mogło przyjść na myśl, że nieco wylękniony, młody blondyn osiągnie kiedyś warunki, pozwalające mu zagrać Zagłobę. Głos miał już wpraw­dzie tubalny, jakby w studni huczało, ale szczupły był jak tyka. Po wielu latach z propozycją taką zgłosiło się radio. I Kazimierz Wichniarz wystąpił na antenie jako Zagłoba w radiowej wersji „Trylogii”, reżyserowanej przez Edwarda Płaczka. Co innego jednak radio, a co innego kino.

– „Gaża od kilograma” – powtarzam to niemal wszystkim kierownikom produkcji filmów, w których występuję – mówi Wichniarz i mruży jedno oko, powieka niemal całkowicie zasłania źrenicę. Bo i teraz, wspominając „Potop”, Wichniarz jeszcze raz wciela się w Zagłobę. Kiedy wiadomo już było, że Zagłoba z „Pana Wołodyjowskiego” – Mieczysław Pawlikowski – nie będzie mógł, ze względu na stan zdrowia, wystąpić w „Potopie”, Hoffman powołał mnie. Może ze względu na kilogramy? A jest ich sporo, bo 110. A może dla mojego umiłowania szlachetnego trunku – czerwonego, wytrawnego wina? A spijam go wiele, prześcignąłem już chyba imć pana Onufrego. Regimentarzem jednak Hoffman nie pozwolił mi zostać, chociaż u Sienkiewicza Zagłoba dochodzi do tej godności. Oburzał się na to Stanisław Tarnowski niemal zaraz po wydaniu „Potopu”: „Otóż to nas razi i boli (powiedzmy szczerze), żeby taki Zagłoba zostawał regimentarzem, żeby skonfederowane, królowi i Rzeczypospolitej wierne chorągwie jemu powierzały nad sobą dowództwo”. Nie lubił Tarnowski Zagłoby, chociaż Prus był innego zdania i pisał, że „Zagłoba to wielka figura, najznakomitsza w powieści” i dodawał: „lecz nierealna”. O tej nierealności miało świadczyć to, że Zagłoba to właściwie zlepek z pierwiastków Falstaffa i Ulissesa, a nie można być obydwoma razem. Zapomniał dodać, że antenatem Zagłoby jest również Żołnierz Samochwał ze starej komedii Plauta. Ale czy przemieszanie cech Ulissesa i Tłustego Jasia rzeczywiście świadczy o nierealności figury Zagłoby? Wiadomo przecież, że miał on i swoje rzeczywiste pierwowzory – teścia Sienkiewicza, Kazimierza Szetkiewicza oraz spotkanego w Ameryce emigranta z czasów powstania listopadowego, kapitana Rudolfa Korwina-Piotrowskiego. Sienkiewicz zafascynowany jego opowieściami i sylwetką, jakby z Paska wziętą, rzekł pewnego razu: „Wiesz, kapitanie, że ja cię jeszcze kiedyś uwiecznię”. I obietnicy dotrzymał. A gdyby nie Zagłoba, to „Ogniem i mieczem” urywałoby się już po napadzie Bohuna na Rozłogi, a historia chorążego orszańskiego i Oleńki Billewiczówny na scenie aresztowania Kmicica przez chorągiew laudańską.

Charakteryzatorka, pani Maria Lasnowska dała mi wąs większy niż noszę na co dzień, rozdwojony na końcu, filuterny. Dziurę na czole wymodelowała w gazie i nakleiła. Powiekę opuszczałem sam, a głowę mi podgolono. Podgolone głowy – czytamy w dziele Władysława Łozińskiego „Życie polskie w dawnych wiekach” – były około połowy XVII wieku regułą szlachecko-polskiej mody. Pani de Motteville, która widziała na paryskim dworze w roku 1645 legację polską przybyłą do stolicy Francji po Marię Ludwikę, nie mogła się nadziwić ani bogactwu polskich strojów (pisała, że ponad nie „nic piękniejszego na świecie widzieć nie można”) ani oryginalności fryzur Polaków.

– Tak ucharakteryzowanego – mówi Wichniarz – wsadzono mnie na konia. Zresztą, to źle brzmi „wsadzono”, po prostu dosiadłem rumaka, po dwudziestu trzech latach przerwy. Stołka mi nie podstawiono, sam wskoczyłem. A było to pod Kijowem, w scenie wielkiej finałowej bitwy. Radzieccy statyści, kawalerzyści ze słynnego pułku kawalerii patrzą na mnie. A Hoffman rozkazuje: „Pan z pułkownikami pojedzie galopem tym wąwozem pod górę”. Na szczęście ktoś przytomny zorientował się, że kawalerzystą nie jestem; był to chyba Wilhelm Hollender. Poleciał do krótkofalówki: „Jurek, błagam cię...”. Oszczędzano mnie, ale kontaktu z koniem nie mogłem jednak zupełnie uniknąć. Radziłem sobie jak mogłem i tylko raz musiałem krzyknąć: „Kręćcie szybciej, bo mi się koń kończy”. Ale jakoś się utrzymałem. Także i wtedy, gdy mój rumak spłoszył się na widok kaskadera i stanął dęba. Ale i tak jeźdźcem jestem na ekranie wspaniałym. Kiedy współscenarzysta „Potopu”, pan Adam Kersten zobaczył ujęcia kręcone w Kijowie, powiedział: „Ależ pan jeździ lepiej od Olbrychskiego i Łomnickiego”. Niestety, nie jest to zupełnie prawdziwe. Ale skoro powieściowy pan Zagłoba mógł stosować strategematy, czyli podstępy wojenne, dlaczego nie mógł nimi się posłużyć Hoffman?

Kazimierz Wichniarz nie chce zdradzać tajemnic swoich i reżyserskich strategematów. Wyjawia je dopiero sam Hoffman. – Istotnie – mówi – zdawać by się mogło, że nasz Zagłoba jest mistrzem jazdy konnej, ale to tylko dlatego, że w najbardziej karkołomnych scenach nie siedział na ognistym ogierze, lecz stał na samochodzie, z którego kamera filmowała i jego i rzeczywiście jadących konno pułkowników. Jako nieprzyjemny reżyserski strategemat wspomina tylko ekranowy pan Zagłoba ucztę u króla, gdzie potrawy i trunki nie były godne podniebienia znakomitego pieczeniarza i opoja, bo zamiast mięsiw wybornych podano tłustą wieprzowinę, a zamiast miodów i win – zwykłą wodę zabarwioną owocowym sokiem. Przeczyło to całkowicie niewzruszonym zasadom życiowym Zagłoby i udzielanym przez niego radom, że trzeba co najwięcej wina pić, bo wtedy oleum zawarte w konopiach, od którego dowcip rośnie, będzie jako lżejsze na wierzchu, wino zaś idąc do głowy, poniesie je za sobą. Żałuje także Wichniarz wielu scen, słynnych z dowcipu i przebiegłości Zagłoby; niestety, nie mieściły się w filmie. Żal mu sceny z małpami, ale przede wszystkim posłowania wraz z Wołodyjowskim do dumnego marszałka Lubomirskiego. Właśnie tutaj Zagłoba bardziej jest Ulissesem niż Falstaffem, udowadnia, że zdolny jest podejść nie tylko tępego Rocha Kowalskiego, ale także wielkiego magnata.

– Ale w filmowym „Potopie” – mówi Wichniarz – na szczęście pozostał Zagłoba-Falstaff, Zagłoba-Żołnierz Samochwał, Zagłoba-Sancho Pansa, wierny towarzysz znakomitych rycerzy. „Wygnaj Tłustego Jasia, to wygnaj cały świat” – mówi Falstaff u Szekspira. „Wygnam go, taka moja wola” – odpowiadał młody książę Hal, który wkrótce zasiadł na tronie Anglii jako Henryk V. W znakomitym filmie Orsona Wellesa – Falstaff, księżycowy rycerz i wesołek, król hulanek i zabaw, ponosił rozpaczliwą, rozdzierającą klęskę, zdradzony przez swego przyjaciela i władcę. Zagłobie Sienkiewicz oszczędził tego losu, lojalność wynagrodził mu uczuciem przyjaciół, uczestniczeniem w ich szczęściu, wznoszeniem za nie toastów. Niestety, coraz mniej jest już dzisiaj Falstaffów. Ostatnim był chyba Franz Fiszer, który kelnerowi, gdy go ten nieśmiało pytał, jak ma go w końcu tytułować, odpowiadał pobłażliwie: „Mów do mnie, chłopcze, po prostu Panie Boże”. Cieszyłbym się, gdyby w mojej roli Zagłoby publiczność odnalazła przynajmniej jakieś okruchy, jakieś drobne rysy znakomitych literackich i rzeczywistych poprzedników imć pana Onufrego herbu Wczele.

 

Pierwsza szabla Rzeczypospolitej

Mógł ponoć zginąć pan Michał Wołodyjowski dużo wcześniej niż w Kamieńcu. Nie oglądałby wówczas uczty u Radziwiłła, nie uczestniczyłby w potyczkach i bitwach ze Szwedami, nie byłby świadkiem kolejnych forteli pana Zagłoby. Zarzucano Sienkiewiczowi, że jego bohaterowie zawsze wychodzą cało z najgroźniejszych opresji. Postanowił więc pisarz odparować te zarzuty. Nie chciał jednak sam, dobrowolnie skazywać na śmierć żadnego ze swych bohaterów. Postanowił, że rozstrzygnie o tym losowanie. Umieścił więc w kapeluszu kartki z nazwiskami bohaterów „Trylogii”. Była wśród nich także kartka z nazwiskiem Wołodyjowskiego. Ale Sienkiewicz wyciągnął inną. Widniało na niej: Longinus Podbipięta. Zginął od tatarskich strzał dzielny, niebywały olbrzym, a ocalał pan Wołodyjowski, ów „fertyczny oficerek”, o którym Bolesław Prus po ukazaniu się „Ogniem i mieczem” pisał, że „człowiek ten nie umiałby odpowiedzieć na pytanie: co to jest odwaga? ponieważ absolutnie nie zna bojaźni. Ma po prostu ciekawość do niebezpieczeństw, z których zawsze wychodzi cało, gdyż takich jak on szanują kule, a ludzie – niech spróbują nie szanować”. Pan Wołodyjowski nie jest tylko postacią fikcyjną, stworzoną całkowicie przez Sienkiewicza. Jest także postacią historyczną. Profesor Władysław Czapliński, opierając się na pracach XIX-wiecznego historyka Rollego, wyznacza datę urodzin Wołodyjowskiego na rok 1620. Prawdopodobnie brał udział w wojnach kozackich, być może także w polsko-szwedzkiej. Uzyskał później tytularną wprawdzie, ale cenioną przez ówczesną szlachtę godność stolnika przemyskiego. Od roku 1669, już jako mąż Krystyny (nie Barbary) z domu Jeziorkowskiej nosił również tytuł pułkownika, zakupiwszy uprzednio dowództwo w regimencie piechoty. Szwagier pana Michała, stolnik latyczowski – Stanisław z Łukoszyna Makowiecki twierdził, że rycerz ten był „sławny z nieustraszonego męstwa, tak iż się zdało, jakoby mu żaden trud lub niebezpieczeń­stwo szkodzić nie mogły, jeno za każdym razem w coraz to większą chwałę wyrastał”.

Ale nie tylko szaleńcza i nieco bezmyślna odwaga decyduje o sympatii, jaką darzą pana Wołodyjowskiego czytelnicy Sienkiewiczowskiej „Trylogii” i widzowie obu filmów Hoffmana. Tadeusz Łomnicki, odtwarzający na ekranie Małego Rycerza zarówno w „Panu Wołodyjowskim” jak i w „Potopie”, najtrafniej chyba scharakteryzował tę postać. W jednym z wywiadów mówił, że najbardziej ceni prawdę, skromność, dobroć, a nawet tę odrobinę śmieszności swego bohatera. Z fertycznego oficerka przeobraża się bowiem pan Michał w „Potopie” w prawego rycerza. To właśnie on – podkreśla profesor Julian Krzyżanowski – sprowadza na właściwą drogę Kmicica, kresowego warchoła, wodza awanturniczych kompanionów i gwałciciela praw. Pierwszej nauczki udziela Kmicicowi za pomocą szabli, w czasie słynnego pojedynku w Lubiczu. Później chroni go przed sądem, wręczając list zapowiedni Janusza Radziwiłła. Chce go także uchronić przed śmiercią z rąk Bogusława, gdy zdradza Kmicicowi tajemnice szermierki i udziela rad płynących z doświadczenia najsłynniejszego w Rzeczpospolitej mistrza szabli. Kiedy zaś w scenie bitwy widzi, że może zginąć Kmicic z całym swoim oddziałem tatarskim, gotów jest znów ruszać na odsiecz. Rusza zresztą na czele dragonów, ale dopiero wtedy, gdy Czarniecki wypowie pamiętne zdanie: „Tegom chciał!”. Profesor Szablowski dziesięć dni swego urlopu spędził w bitewnym zgiełku pod Kijowem. Tam właśnie, w odległości czterdziestu kilometrów od stolicy Ukrainy oglądał „potopową” batalistykę: szwedzkie armaty, Czarnieckiego, Kmicica. Czekał na pojedynek chorążego orszańskiego z Bogusławem, ale się nie doczekał, musiał wracać na Wawel. Zresztą ten drugi słynny pojedynek odbył się już wówczas, gdy ekipa „Potopu” powróciła do Polski. Widział jednak profesor Szablowski i utrwalił na zdjęciach scenę, gdy Wołodyjowski-Łomnicki rzuca się na największą wodę. Koń się opierał. Uderzył go więc Łomnicki szablą w zad. Poskutkowało. I jeździec i koń zniknęli pod wodą. Chwila niepewności, strachu. Ale nie, już się wynurzyli. Wołodyjowski zbliżał się do brzegu. Za swym pułkownikiem pomknęła Lauda. Nagle jeden z Butrymów zsunął się z konia. Łódź ratunkowa, której na ekranie, oczywiście, nie widać, podpłynęła natychmiast. Wyciągnięto z wody Butryma. Nie widziałam pana Wołodyjowskiego w scenie bitwy. Zobaczyłam go, podobnie jak pana Zagłobę, dopiero w kilka miesięcy później w tej części Wawelu, którą profesor Szablowski zgodził się przemienić w kiejdańskie komnaty. Ale gdy tylko zgasły reflektory, oświetlające aktorów i kurdybany, Tadeusza Łomnickiego już nie było. Ani na Wawelu, ani w Krakowie. Pojechał na spektakl do Warszawy.

Znów mijały miesiące. Po pół roku zobaczyłam pana Wołodyjowskiego w Łodzi. Miał już za sobą pojedynek z Kmicicem, wyłuskał mu przecież szablę w Lubiczu, przeprowadził już skonfederowane, zbuntowane przeciwko Radziwiłłowi chorągwie, wiedział, że Kmicic zwyciężył swego śmiertelnego wroga, wysłuchał w kościele w Woli Justowskiej listu królewskiego zmazującego dawne winy Kmicica, wkraczał w brzęku ostróg wraz z Zagłobą i Laudą w modlący się tłum. Ale w maju 1973 roku trzeba było zapomnieć o powrocie Laudy z wielkiej wojny. Pułkownicy wierni królowi, a wśród nich także Wołodyjowski i Zagłoba, znaleźli się w kiejdańskich lochach. Krysztofiak poprawiał rozrzuconą słomę, charakteryzatorki wąs Łomnickiego i Wichniarza, elektrycy zapalali i gasili reflektory. W lochach wzniesionych w hali zdjęciowej łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych kręcono już ostatnią, brakującą scenę „Potopu”. Przez zakratowane wąskie okno Wołodyjowski musiał przecież zobaczyć to, co po uczcie u Radziwiłła stało się z buntownikami – krwawą rozprawę z nimi, rolę, jaką odegrał Kmicic.

Tadeusz Łomnicki nie potrzebował dublera w najniebezpieczniejszych, karkołomnych scenach „Potopu”. Znakomity aktor i pedagog słynie ze swych jeździeckich i szermierczych umiejętności. Musiał mieć jednak dublera w niewielkiej scenie, stanowiącej tylko dramaturgiczno-chronologiczną cegiełkę w budowie supergigantycznego ekranowego „Potopu”. Łomnicki o piątej po południu musiał zejść z planu filmowego w Łodzi, by o siódmej wieczorem wejść na scenę Teatru Współczesnego. Zaczynało się już przedstawienie w Warszawie, gdy w Łodzi gasły reflektory. Mimo że nie było Łomnickiego, filmowy pan Wołodyjowski wiedział już, że Kmicic stanął po stronie Radziwiłła. „I ja tego człowieka miałem pod szablą i żywym go puściłem!” – mówił poprzysięgając zem­stę, a nie wiedząc jeszcze, że Kmicic wybłaga jego życie u Radziwiłła, że dzięki fortelowi pana Zagłoby znajdzie się wkrótce na wolności, a później spotka chorążego orszańskiego i zostanie jego przyjacielem. Brawurowa odwaga, skromność, dobroć, prawość. Powieściowy i ekranowy Wołodyjowski jest inny od rozwichrzonego, gwałtownego Kmicica, ale czytelnicy i widzowie darzą go równie wielką sympatią.

 

Łby pourzynać

Janusz Radziwiłł to postać na miarę szekspirowską. Człowiek o niebywałych ambicjach, ze starego, nie mającego sobie równych rodu, potężny magnat o wielkiej kulturze i dalekosiężnych planach. A u kresu życia – hańba, bezsilność, upokorzenie, klęska. Książę na Birżach i Dubinkach, wojewoda wileński i hetman wielki litewski. Był to – pisze Sienkiewicz – „pan tak potężny i dumny, że mu w całej niezmierzonej fortunie, we wszystkich godnościach, ba! nawet na Żmudzi i Litwie za ciasno”. Jeszcze jako młody człowiek potrafił w obecności króla Władysława IV, nieco podchmielony, krzyknąć pod adresem magnatów i szlachty Korony: „Przyjdzie czas, kiedy jako wyjście wskaże się Polakom nie drzwi, ale okna”. Król zabronił mu zjawiać się na swym dworze, ale Radziwiłł dotarł pewnego wieczoru do sypialni Władysława IV i uzyskał przebaczenie. Później, po śmierci Władysława IV, Jan Kazimierz zawdzięczał mu koronę. Ale Janusz gardził nowym władcą. Pyszny magnat kazał po kampanii na Ukrainie bić medale na własną cześć, w czasie nabożeństw w kościołach sławić swe imię, a w sejmie rzucał pod nogi królewskie pół setki zdobytych sztandarów kozackich.

Współczesny historyk, znakomity znawca XVII-wiecznej historii Polski, profesor Władysław Czapliński przyznaje, że Sienkiewicz wiernie odmalował postać Janusza Radziwiłła. Potwierdzają to także opinie innych historyków. Władysław Konopczyński pisał: „Najpyszniejszy to okaz oligarchii staropolskiej wszystkich czasów. Wykształcony, ujmujący, przedsiębiorczy, straszny dla wrogów, wspaniały dla klientów, niebotycznie dumny i mściwy [...] Króla nie cierpiał, dążył wytrwale do jego detronizacji [...]”. Stosunek Radziwiłła do króla najdowcipniej określił Ludwik Kubala: „Król Jan Kazimierz był mu wstrętny jako król, jezuita i człowiek z miną. Byłby go chętnie kopnął, z uszanowaniem oddając uniżone służby swoje w miłościwą łaskę Jego Królewskiej Mości Pana miłościwego”. Uczta kiejdańska wyglądała jednak inaczej niż u Sienkiewicza, jej uczestnicy nie byli zaskoczeni toastem Radziwiłła, nie występowali gwałtownie przeciwko zdradzie Rzeczypospolitej i króla. W wierszowanej „Relacji żmudzkiego wejścia i wyjścia ze szwedzkiej opieki”, przypisywanej szlachcicowi Mikołajowi Kazimierzowi Szemiotowi, czytamy:

 

„Bratania były tam z Inflantczykami,

Z Finy, z Szwedami.

Więc w kolej często przez zdrowie szwedzkie

Przepita chodzi, nie wspomną polskiego,

Nie z tego, z którym swobody zażyli,

Lecz pod kim zbyli”.

 

Prawdziwy jest natomiast plan Radziwiłła rozprawienia się ze zbuntowanymi, skonfederowanymi chorągwiami, których przemarsz ogląda Kmicic na początku II części „Potopu” Hoffmana. „Kiedybyś Wasza Książęca Mość – pisał Janusz do swego młodszego o osiem lat krewniaka, Bogusława – naczelników tych konfederatów zaprosił do siebie i łby im pourzynać kazał, uczyniłbyś taką rzecz, żeby na Litwie nikt przeciw nam nie pisnął”. „Temu wielkiemu aktorowi swojej powieści nie mógł autor pozwolić zejść ze sceny nieznacznie” – mówił Stanisław Tarnowski. Dał mu więc „koniec przejmujący i tragiczny do najwyższego stopnia i znowu jak przy uczcie w Kiejdanach, myśli się: »Jak by to pięknie wydało się na scenie«”. W roku 1888 nie było jeszcze iluzjonu. Narodził się dopiero w siedem lat później,  a Władysław Hańcza jest już trzecim kolejnym odtwórcą postaci Radziwiłła na ekranie.

W roku 1972 kiejdańskie komnaty księcia znalazły się na królewskim Wawelu. Tam właśnie, na tle wspaniałego płótna, przedstawiającego bitwę pod Lepanto, rozmawiał Janusz z Bogusławem, a w swym gabinecie odbierał od Kmicica przysięgę na wierność.

– Na ten krzyż przysięgnij, że nie opuścisz mnie aż do śmierci! Na mękę Chrystusa... – przysięgnij!

– Na mękę Chrystusa... przysięgam.

A później, po uczcie, jest w filmie, tak jak i w powieści, scena rozmowy Janusza z Kmicicem.

– Co powinienem był uczynić wobec nieprzyjaciół stokroć potężniejszych, przeciwko którym bronić tego kraju nie mogłem? – pyta Radziwiłł.

– Zginąć – mówi Kmicic.

– Zginąć? Gdybym ja teraz wojnę rozniecił i nie zawarłszy traktatu zginął, kamień by na kamieniu z tego kraju nie pozostał. Czynię cię hetmanem wielkim, a ty nie giń, bo to nie sztuka, ale ratuj kraj. Porwij się na tysiące i nie giń. Nie giń, bo ci nie wolno, ale ratuj kraj [...] Na krew i rany Chrystusa! Zali ty myślisz, że ja na wieki poddałem się pod protekcję Karola Gustawa, że ja chcę tę ziemię naprawdę ze Szwecją połączyć [...] Chcę ratować ojczyznę, i wszystkie drogi, wszystkie środki do tego są dobre. Władzy mi potrzeba... Nie pycha mnie do niej ciągnie. Kto się czuje na siłach, niech ją bierze! Ale kiedy nie ma nikogo, ja ją wezmę.

– Do czego wasza książęca mość dąży? Czego chcesz? – przerywa mu Kmicic.

– Chcę korony! – odpowiada Radziwiłł. I tłumaczy: – Oddałem ten kraj Szwecji, aby ich orężem innych nieprzyjaciół pokonać! Ale w onej skalistej Szwecji nie masz dość ludzi, dość szabel do utrzymania całej Rzeczypospolitej. Cóż więc stanie się z resztą kraju? Komu go oddadzą? Ja wezmę tę koronę. A gdy ten walący się gmach odbudują [...], tą stopą zdepczę nieprzyjaciół naszych. Tak mi dopomóż Bóg i Święty Krzyż.

– Wasza książęca mość! Umysł tego objąć nie może, głowa pęka... – mówi Kmicic.

– Wie pan, że nawet mnie pan przekonał – powiedział Daniel Olbrychski Władysławowi Hańczy, gdy zgaszono już reflektory, a operator dźwięku wyłączył mikrofony.

„Racje Radziwiłła” – taki tytuł nosi ta sekwencja w scenopisie. Nie „zdrada”, lecz „racje”, czyli argumenty przemawiające za podpisaniem 19 października 1655 roku w Kiejdanach układu, zrywającego unię Litwy z Koroną, a wiążącego Wielkie Księstwo ze Szwecją. Oczywiście, pycha i marzenia o tronie nie były bez znaczenia, ale decydująca była ówczesna sytuacja Litwy, której stolicę, Wilno, od dwóch miesięcy zajmowali Rosjanie. „O tym, by walczyć jednocześnie z dwoma przeciwnikami, nie mogło być mowy” – pisze profesor Kersten w książce „Sienkiewicz – »Potop« – Historia”.

– Czy widzowie powinni uznać argumenty Radziwiłła za przekonywające? – pytał Hoffman.

– Tak – odpowiadał profesor Kersten. – Jeżeli widzowie nawet pomyślą, że Radziwiłł ma rację, to tym lepiej dla filmu.

Szekspirowska, najtragiczniejsza postać Sienkiewiczowskiego „Potopu”. W filmie dochowano wierności jej powieściowym i rzeczywistym rysom. W czasie zdjęć na Wawelu, Lechosław Szuttenbach, jeden z kierowników produkcji „Potopu”, opowiadał mi jak to osiągnięto, jak charakteryzatorzy i sam Hańcza z reprodukcjami portretów i sztychów pracowali przed każdym wejściem aktora na plan. Godzinę, półtorej, dwie, aby to złudzenie identyczności było całkowite. Brokatowy strój, spięty wielkimi bursztynowymi guzami oprawnymi w srebro nosił Władysław Hańcza w „Potopie”, wiejską sukmanę w „Chłopach” – filmowej i telewizyjnej adaptacji powieści Reymonta. Boryna i Radziwiłł. Chłop i magnat.

– A jednak – mówi Hańcza – są to role tylko na pozór zupełnie sobie przeciwstawne. Na pozór, bo przecież Radziwiłła łączą z Boryną wspólne cechy: duma, poczucie godności, inteligencja. Dominantą charakteru Boryny, jak zresztą wielu ludzi, którzy obcują z przyrodą, jest właśnie brak małostkowości, swoisty arystokratyzm. W „Chłopach” trudność zadania, które musiałem rozwiązać jako aktor, polegała na precyzyjnym wymierzeniu godności i rodzajowości, w „Potopie” – na odpowiednim wymierzeniu pychy i tragizmu. „Łby pourzynać” tym, którzy go zdradzili, chciał Radziwiłł. Był wówczas jeszcze silny i żądny zemsty. Marzył o koronie. Wszystkie jego plany i ambicje runęły. Gdyby w decydującym momencie uczynił inny wybór, poszedł inną drogą, może nawet zostałby królem? Postawił jednak na złą kartę i ochrzczono go mianem zdrajcy. Ale czy ten wybór rzeczywiście istniał dla pysznego jak diabeł księcia? Kiedy wyłożyłem „racje” Radziwiłła Kmicicowi i kiedy Olbrychski powiedział mi, że warto się nad nimi zastanowić, była to chwila satysfakcji dla mnie jako aktora. Niezbyt często jest ona naszym udziałem na planie filmowym. Sprzedajemy bowiem w kinie nasze sylwetki, głosy, wyrazistość, właściwie niemal całkowicie uzależnieni od reżysera, jego montażowych nożyczek. Kino daje nam wprawdzie popularność, ale przecież prawdziwym warsztatem naszej pracy jest scena. Nie żałuję jednak, że użyczyłem swych rysów Borynie, że upodobniłem się do Radziwiłła. Są to przecież dwie wspaniałe postacie.

 

Bibliografia

„Wielka figura, najznakomitsza w powieści”

Stanisław Tarnowski, O Potopie z uczuciem zawodu w tomie Trylogia Henryka Sien­kiewicza. Studia, szkice, polemiki, wyd. cyt.

Bolesław Prus, Ogniem i mieczem – powieść z dawnych lat, Pisma t. XXIX, wyd. cyt.

Władysław Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach, wyd. cyt.

Pierwsza szabla Rzeczypospolitej

Władysław Czapliński, Glosa do Trylogii, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1974

Julian Krzyżanowski, Pokłosie Sienkiewiczowskie, wyd. cyt.

Bolesław Prus, Ogniem i mieczem – powieść z dawnych lat, wyd. cyt.

Łby pourzynać

Władysław Czapliński, Glosa do Trylogii, wyd. cyt.

Adam Kersten, Sienkiewicz – Potop – historia, PIW, Warszawa 1974

Stanisław Tarnowski, O Potopie z uczuciem zawodu, wyd. cyt.

 

K O N I E C

komentarzy